Chciwość: grzech główny Kościoła

Czytaj dalej
Fot. 123rf
Marek Kęskrawiec

Chciwość: grzech główny Kościoła

Marek Kęskrawiec

Niespodziewany wynik eurowyborów odsunął na dalszy plan temat numer jeden poprzednich kilku tygodni - wielką aferę pedofilską w Kościele. Episkopat mógł odetchnąć z ulgą i przestać bić się w piersi. Zapewne do kolejnego spektakularnego wydarzenia.

Nie wróży to dobrze polskiemu Kościołowi, bo widać, że zachowuje się nie jak wspólnota religijna przesiąknięta troską o życie wieczne swoich współwyznawców, ale jak korporacja, która nie martwi się specjalnie chorobami drążącymi strukturę do czasu, aż nie zaczną one wpływać niekorzystnie na jej wizerunek.

Piszę ten tekst z osobistej perspektywy. Problemami Kościoła zajmuję się z przerwami od 17 lat i w tym czasie targały mną różne emocje, od ekscytacji odkrywaniem pilnie skrywanych faktów, poprzez zdumienie, jak mało pośród hierarchii było chęci naprawienia błędów, aż po zwykłe zniechęcenie. Jeśli po tych wszystkich latach miałbym wskazać najważniejszą barierę blokującą naprawę moralną Kościoła, to (abstrahując od szeroko analizowanej w ostatnich tygodniach obojętności biskupów na krzywdę molestowanych dzieci i młodych kleryków), wskazałbym chciwość. Drugi z grzechów głównych.

Pierwsze moje dziennikarskie śledztwo związane z Kościołem wiąże się z popularnym na przełomie wieków procederem wykorzystywania prawa o związkach wyznaniowych do prowadzenia intratnych biznesów. Był to czas przed wstąpieniem Polski do Unii Europejskiej, kiedy na wiele towarów obowiązywały cła. Dlatego też wielu cwaniaków czy wręcz przestępców związanych m.in. z najważniejszymi warszawskimi gangami zaczęło zakładać niszowe Kościoły oparte na chrześcijaństwie i sprowadzać (oficjalnie dla celów kultowych, a jakże) samochody, komputery, kserokopiarki, a nawet hektolitry wina. Wszystko oczywiście bez cła i w jednym celu - szybko wszystko sprzedać z zyskiem. Dochodziło wtedy do takich absurdów, że znani i brutalni gangsterzy o wdzięcznych ksywach „Baryła” oraz „Przeszczep” stawali się nagle biskupami. Przed kolejnymi sylwestrami sprowadzali np. ciężarówki szampanów, twierdząc że potrzebne są do odprawiania mszy. Kto bowiem zabroni, by zamiast wina podczas podniesienia używać alkoholu z bąbelkami.

Jednym z najważniejszych sposobów dorabiania się tych grup stało się w pewnym momencie wydawanie fałszywych zaświadczeń o darowiznach, jakie biznesmeni mieli przekazywać pseudokościołom - i otrzymywać z tego tytułu zwrot podatku. Na papierze przedsiębiorca wpłacał grupie religijnej dajmy na to 100 tys. zł (i takie dostawał zaświadczenie do urzędu skarbowego), a faktycznie dawał 10 do 20 tys. zł. Kiedy zainteresowałem się tematem, postanowiłem zrobić tzw. wcieleniówkę. Czyli odegrać rolę biznesmena - oszusta. Okazało się jednak, że znajdujące się w wykazie MSWiA związki wyznaniowe o dziwacznych nazwach, to w zdecydowanej większości grupy złożone z może trochę dziwacznych, ale jednocześnie bardzo uczciwych ludzi. Niektórzy wręcz, po wysłuchaniu mojej propozycji korupcyjnej, szczerze martwili się o mnie i oferowali pomoc duchową.

Kiedy temat zaczął się sypać, jeden ze znajomych biznesmenów poddał mi nowy trop. Jego zdaniem głównym siedliskiem zła nie były wcale małe grupy religijne, ale te wielkie. Nie wchodząc w szczegóły, zdradzę tylko, że w krótkim czasie udało mi się „skorumpować” niemal dziesięciu przedstawicieli krakowskich parafii rzymskokatolickich, jednego wysoko postawionego zakonnika oraz proboszcza parafii polskokatolickiej. Część z nich wprost tryskała wiedzą na temat tego procederu i chętnie dzieliła się radami, jak zmniejszyć prawdopodobieństwo wpadki przed urzędem skarbowym. Wciąż nie mogę zrozumieć, jak tę skłonność do łamania prawa i oszukiwania instytucji państwowych łączyli z wiarą w Boga. I żałuję, że żadnemu z nich tak podstawowego pytania nigdy nie zadałem.

Latami ostrzegałem hierarchów, że źle wyjdą na interesach z byłem esbekiem. Nie chcieli słuchać. Doraźne zyski były ważniejsze.

Kilka miesięcy później trafiłem na temat, który stał się jedną z głównych spraw, jaka pochłaniała mnie przez długi czas. Była nią słynna w późniejszych latach historia Komisji Majątkowej, czyli dziwacznej instytucji kościelno-rządowej, utworzonej w 1989 r. w celu przekazywania ziemi jako rekompensaty za mienie zagrabione Kościołowi katolickiemu w czasach PRL. Dziwacznej o tyle, że umocowanej w sposób urągający kulturze prawnej każdego cywilizowanego kraju. Okazało się bowiem, że od decyzji Komisji nie można się nigdzie odwołać, co jawnie świadczyło o niekonstytucyjności jej charakteru. Zapewniało przy tym bezkarność i pozwalało legalizować poczynania na granicy złodziejstwa. W Krakowie zdarzyło się na przykład, że opiewające na 90 mln zł roszczenia cystersów Komisja rozpatrzyła w taki sposób, że na prośbę pełnomocnika zakonu wskazała siedem działek należących do miasta. Problem w tym, że każda z tych działek miała charakter inwestycyjny, a niektóre były wystawione na przetarg. W jednym z przypadków oferenci zdążyli nawet wpłacić wadium. Nie bacząc na trwające w magistracie postępowania, Komisja po prostu zabrała miastu atrakcyjne tereny i przekazała je cystersom. Takich spraw w Krakowie i całej Polsce były dziesiątki.

Szczególnie bulwersujące było to, że głównym rozgrywającym w procesie odzyskiwania kościelnego mienia okazał się były funkcjonariusz SB, Marek P., który reprezentował wiele polskich parafii, zgromadzeń, seminariów, a nawet biskupstw. Pamiętam rozmowę z ks. Bronisławem Fidelusem, ówczesnym archiprezbiterem bazyliki Mariackiej, który podczas procesu odzyskiwania utraconych w PRL gruntów, również korzystał z pośrednictwa esbeka. - Pan Marek P. prowadzi sprawy restytucji mienia kościelnego bardzo skutecznie. Jest w tym wyjątkowym specjalistą - stwierdził.

I tyle. Pieniądze okazały się jedynym kryterium doboru ze strony instytucji roszczącej sobie prawo do ocen moralnych milionów ludzi na ziemi. Fidelus przyznał, że nigdy nie rozmawiał z Markiem P. o jego przeszłości, bo nie czuł takowej potrzeby. Zastrzegł też, że zatrudnił go tylko z uwagi na jego wcześniejsze kontakty z episkopatem. To prawda, kariera P. w środowisku najważniejszych polskich hierarchów była zadziwiająco błyskotliwa i do dziś nie wiadomo, czy nie kryły się za nią kompromitujące akta z archiwów SB.

Faktem pozostaje, że P. był częstym gościem byłego sekretarza generalnego Episkopatu Polski biskupa Piotra Libery, doradzał w sprawach finansowych biskupowi bielsko-żywieckiemu Tadeuszowi Rakoczemu oraz biskupowi archidiecezji katowickiej Damianowi Zimoniowi. Wszyscy oni byli informowani przez historyków z IPN o agenturalnej przeszłości Marka P. Żaden nie zareagował, dalej kontynuując współpracę z byłym esbekiem. Dlaczego? Odpowiedź jest chyba prosta: przeważyła chciwość.

Kiedy sekretarzem generalnym w 1998 r. został biskup Piotr Libera, do Warszawy przyjechał z nim cały zaciąg duchownych ze Śląska, m.in. kolega ze studiów Libery, ks. Tadeusz Nowok, pełniący wtedy funkcję proboszcza w Bielsku-Białej. To on stanął niespodziewanie na czele Komisji Majątkowej i to on ściągnął swego przyjaciela Marka P.

Kościołowi było wtedy bardzo dobrze. Tandem zaczął skutecznie walczyć o potężne tereny jako rekompensaty za mienie odebrane Kościołowi. Podstawą roszczeń były wyceny dokonywane przez zaprzyjaźnionych rzeczoznawców z Agencji Własności Rolnej Skarbu Państwa. Zaniżali oni wartość gruntów, przez co instytucja starająca się np. o 10 mln zł zadośćuczynienia, otrzymywała dużo więcej atrakcyjnej ziemi niż się należało. Czasem wycena była zaniżona niemal 20-krotnie! Potem, co atrakcyjniejsze działki przytulali do siebie Nowok z Markiem P., odkupując je od parafii. W jednym z przypadków przewodniczący Komisji Majątkowej najpierw uzyskał grunty dla swej bielskiej parafii, a potem sprzedał ją osobie prywatnej - Tadeuszowi Nowokowi, czyli samemu sobie. Inną, przy wyciągu na bielską Szyndzielnię, kupił sam były esbek.

Kościelne instytucje co najmniej od mojej pierwszej publikacji w „Newsweeku” wiosną 2003 r. wiedziały o przekrętach dokonywanych przez utalentowany duet, a od sierpnia tego samego roku - o przeszłości Marka P. I co prawda zamieniono wtedy ks. Nowoka na ks. Mirosława Piesiura, ale kariera esbeka trwała w najlepsze. Wielokrotnie ostrzegałem hierarchów, że w końcu pożałują tej współpracy, ale nie słuchali. Dopiero w 2010 roku cystersi i krakowskie siostry norbertanki stracili do niego zaufanie, gdy zorientowali się, że przez lata ich oszukiwał, wyciągając za bezcen co najlepsze kąski z odzyskanego tortu. Stało się tak jednak dopiero wtedy, gdy prokuratura oskarżyła Piotrowskiego najpierw o oszustwo, a potem o machlojki przy wycenach gruntów przed Komisją i korumpowanie jej członków, na czym Skarb Państwa stracił ponad 30 mln zł. Zarzuty dostał także ks. Piesiur, co świadczy jednoznacznie, że dymisja ks. Nowoka była jedynie teatrem, a jego następca niczego nie naprawił, tylko co najwyżej rozwinął niecny proceder.

Chciwość, która każe hierarchom przymykać oczy na przestępstwa, dopóki mają w tym zysk, to obok grzechu nieczystości główne źródło problemów, które ciągną dziś polski Kościół na dno. Na razie świątynie są jeszcze w miarę pełne, ale tak było też w ultrakatolickiej do niedawna Irlandii. Aborcja była tam nielegalna, homoseksualizm zakazany, rozwody niemożliwe , a na msze uczęszczało 80 proc. obywateli. Dziś w tej samej Irlandii możliwa jest aborcja na życzenie do 12. tygodnia ciąży, zawierane są małżeństwa homoseksualne, a o obu kwestiach zdecydowali obywatele w referendum. Na dokładkę kościoły świecą pustkami, zaś liczba kandydatów do stanu duchownego spadła niemal do zera. Polscy biskupi, broniąc swych grzesznych twierdz, idą drogą Irlandii i tak naprawdę służą ekspresowej laicyzacji kraju.

Marek Kęskrawiec

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.