Jerzy Doroszkiewicz

Galeria im. Sleńdzińskich. Maciej Giedrojć Juraha przygotował wystawę "kółko i krzyżyk"

Maciej Giedrojć Juraha Fot. Wojciech Wojtkielewicz Maciej Giedrojć Juraha
Jerzy Doroszkiewicz

Ponad dwudziestu białostockich artystów, którzy rozsławiają stolicę Podlasia w cały kraju, sfotografował Maciej Giedrojć Juraha.

Jako fotograf jest pan wolnym strzelcem?

Maciej Giedrojć Juraha: Zawsze na własny rachunek. Nie za bardzo lubię pracować na etacie, nie wpisuję się w schemat godzin od 8 do 16. Równie dobrze mogę wstać o 16.

Łatwo tak żyć? Trzeba walczyć o zlecenia…

Niełatwo. Białystok przez wiele lat cierpiał, bo jest biednym miastem. Nie mamy dużego przemysłu, firm produkcyjnych, nawet fotografia produktowa nie jest tak dobrze opłacana jak w dużych miastach. Kiedy pracowałem jako fotograf w Belgii czy Holandii, widziałem, że podejście do fotografów jest tam zupełnie inne. W Polsce fotografa uważa się za rzemieślnika, a kiedy chce zrobić zdjęcie dziewczynie, to jest to podejrzane. Świadomość społeczeństw w świecie jest zupełnie inna. Tam wiedzą, że fotografowie to ludzie, którzy są artystami i jest do nich dużo większe zaufanie. Ludzie sami proszą: zrób mi zdjęcie. W Polsce zaś z reguły mówią: nie fotografuj mnie. Nie wiem, czy to wynika z jakichś zaszłości historycznych, że wciąż boimy się trafić do jakichś kartotek. To temat dla socjologów. Sytuacja zmienia się, bo mimo wszystko podnosi się świadomość białostockiego biznesu, ale nadal wielu bardzo znanych białostockich przedsiębiorców nie rozumie słowa fotografia, marketing, czy też dobre zdjęcie i wizerunek. Liczy się głównie zysk.

Co daje fotografowi stabilizację?

Mam aparat bez stabilizacji.

A w życiu?

Kocham to, że każdego dnia robię coś innego.

Za chwilę otwarcie nowej wystawy.

To będzie opowieść o twórczości i pasji. Moim zdaniem w życiu każdego człowieka, który ma jakieś twórcze zainteresowania, wcześniej czy później pojawia się pytanie, czy chce robić to, co jest jego pasją, czy być lekarzem albo kasjerką. Ta wystawa to pochwała naszego wyboru, jeżeli chodzi o bycie twórcą, artystą. Zaczynamy w życiu pewną grę, i tak jak w grze w „kółko i krzyżyk”, możemy wygrać albo zremisować. Ale trzeba zacząć, postawić swój pierwszy krzyżyk czy kółko. Jeżeli faktycznie chce się tworzyć i ma się pasję – wygrywa się. Ta wystawa ma być pochwałą pasji.

To kto trafił do tej gry?

Planując wystawę pomyślałem, że sfotografuję dwudziestu artystów, których przez lata poznałem i pokażę ich pasje. Okazało się, że ciekawych ludzi, artystów, o których jako białostoczanie nie wiemy, jest bardzo wielu! Na przykład doktor Marcin Abijski – założyciel Męskiego Chóru Kameralnego im. Bogdana Onisimowicza, prowadzi zajęcia ze śpiewu bizantyjskiego dla hagioryckich mnichów na św. Górze Athos, jest kantorem w Skicie św. Antoniego i św. Teodozjusza Kijowsko-Pieczerskich w Odrynkach – jedynej w Polsce prawosławnej pustelni. Poznałem kilku muzyków, o których nawet nie wiedziałem, że są tak dobrzy, jak np. znakomity Jacek Grekow. Jest młody malarz Robert Szczebiot, bardzo mało znany.

Bez przesady – trafił na okładkę naszego dodatku kulturalnego „Magnes”.

Pan to wie, ja, ale jeśli zapytamy białostoczan, to nie będą mieli pojęcia.

Czyli ta wystawa będzie takim wskazaniem – zobacz, jaki Białystok jest różnorodny?

Osoby, które fotografuję są znane w swoich środowiskach. Muzyka to jeszcze widzimy na koncercie, że na przykład siedzi za perkusją, idziemy na inny koncert, on też gra, ale czy wiemy jak jest dobry? A okazuje się, że może być rozchwytywanym perkusistą w Polsce. Podobnie jest z Szymonem EsDwa. Ludzie zza granicy do niego przyjeżdżają, żeby robić z nim płyty albo słuchowiska. Wiemy, że jest DJ-em w klubach, ale mało kto wie, że jest też realizatorem dźwięku. A przy tym maluje, rysuje, ma wiele talentów. Tak samo Krzysiek Kiziewicz. Wiemy, że robi jakieś filmy, reklamówki, ale czy zdajemy sobie sprawę, że jest jednym z lepszych w tej branży w Polsce, jeżeli chodzi o krótkie formy reklamowe czy reportażowe? Co roku zbiera nagrody z całym zespołem fantastycznych ludzi.

Portretowani nie obrażą się, kiedy ujrzą swoje zdjęcia na wernisażu?

Mam nadzieję. Kiziewicza sfotografowałem na wzór człowieka witruwiańskiego – nago. Jeszcze nie wiem, czy nie wypikseluję mu krocza, żeby nie straszyć ludzi na wernisażu, ale to też będzie manifest. Wszyscy znamy festiwal Up To Date, wiemy, że robią to Dtekk, Kwik i Karolina Chwiczewska, natomiast nie wiemy, ile pracy w ciągu roku wkładają, żeby to powstało. Dlatego Dtekka sfotografowałem na tle segregatorów biurowych. Bo trzeba całorocznej pracy, żeby powstał jeden z najwyżej ocenianych festiwali w Polsce. Ta wystawa jest opowieścią o tych wszystkich ludziach tworzących historię, kulturę, czy pchających tę kulturę do przodu jak np. Damian Kudzinowski. Sfotografowałem go na ul. Warszawskiej przy znaku „zakaz zatrzymywania się”. On pcha naszą kulturę do przodu i w tle widać napis „kantor”. Bo według mnie, on jest takim „kantorem wymiany kultury” w Białymstoku, naprawdę. Podpowiadam, jak czytać to „kółko i krzyżyk”, bo każdy z twórców dostał to samo zadanie: pokaż mi, jak grasz w tę grę, gdzie jest kółko, a gdzie krzyżyk, żebyśmy je stworzyli z narzędzi, którymi się posługujesz w pracy lub z wytworów swojej pracy.

Czyli te zdjęcia są wspólną pracą?

Poprosiłem każdego z fotografowanych, żeby sobie przemyślał, czym jest jego pasja, co jest dla niego ważne, co miało na niego wpływ. Zdjęcia są oczywiście przefiltrowane przez moją estetykę i mój sposób fotografowanie, ale chciałem, żeby powstawały w absolutnej współpracy z danym artystą

Nazywa pan siebie fotografem czy fotografikiem?

Fotografikiem. Fotograf fotografuje, a fotografik to osoba, która pracuje na obrazie w postprodukcji, potrafi złożyć jakąś grafikę. Raczej jestem fotografikiem, fotografii używam jako narzędzia.

Zdjęcie to element wyjściowy?

To narzędzie.

Do czego służy?

Do pracy. Kiedy przygotowuję materiał na wystawę, fotografia pokazuje moje spostrzeżenia, podejście do świata, zaobserwowanych przeze mnie mechanizmów, które występują w społeczeństwie.

Całe życie w Białymstoku?

Od czterech, czy nawet pięciu pokoleń moja rodzina rodziła się w Białymstoku. I chyba z cztery pokolenia kończyły VI Liceum Ogólnokształcące. Jestem bardzo z Białegostoku.

A ta cała fotografia to skąd się wzięła?

Zapatrzony w mojego brata Roberta, który studiował na akademii sztuk pięknych w Holandii i fotografował, kupiłem sobie na wakacje aparat – Nikon F70, taki na rolkę (błonę fotograficzną). Wróciłem z wakacji z siedmioma rolkami, chciałem je pokazać w studenckiej agencji fotograficznej na warszawskim AWF-ie, ale kazali mi je wywołać, bo inaczej mnie nie przyjmą. Wtedy tak naprawdę nic nie wiedziałem o fotografii. Zaniosłem filmy do wywołania do fotolabu, a oni powiedzieli, że zrobią mi wystawę, bo robią je co roku właśnie ludziom z ulicy, debiutantom.

To co było na tych zdjęciach, że tak się spodobały w Warszawie?

Holandia, ludzie w Holandii, austriackie Alpy. Fotografowałem też ludzi w Warszawie, taka fotografia uliczna.

Jaką rolę w drodze do fotografii odegrała Studencka Agencja Fotograficzna na Politechnice Białostockiej?

To było około 2000 roku. Wtedy SAF był bardzo silny. Byli w niej Marcin Onufryjuk, Filip Wiśniewski, Robert Półkośnik, Czarek Czaraniuk, Mateusz Hołownia, przychodził też Michał Heller. Uważam, że dla rozwoju fotograficznego najlepiej czerpać z innych fotografów, ludzi, którzy mają pojęcie co robią i nie bać się pytać.

I na czym to polegało?

Spotykaliśmy się co wtorek, czasem częściej, bardziej prywatnie, i omawialiśmy swoje zdjęcia. Co fotografować, jak, jakim sprzętem, jak wywołać film.

Mieliście mistrzów czy to było kółko samokształceniowe?

Nakręcaliśmy się nawzajem. Ze starszych fotografów przychodzili Darek Dziedzic, czy Stefan Haładyj. Z kolei Marcin Onufryjuk wręcz utrzymywał się z konkursów. Bardzo szybko nabieraliśmy nawzajem doświadczenia. Kiedyś policzyłem i zdaje się, że z tego okresu aż dziewięć osób do tej pory profesjonalnie zajmuje się fotografią. Od 2005 roku to jest mój zawód, już niczego innego nie robię.

Między innymi fotografowanie mody?

Bardzo lubię fotografować modę, ale także taniec, aktorów, ludzi. Przez kilka lat byłem fotografem i posiadałem studio razem z tancerzami z Fair Play Crew.

Jak wygląda praca fotografa mody?

Jest fajna, bo mamy cały zespół i to on odpowiada za efekt. Fotograf jest tylko reżyserem, często może być producentem. Zespół to stylistka, makijażystka, fryzjerka. Sesje prawie zawsze są wcześniej przygotowywane, rysuje się storyboardy. Znamy lokalizację, tam nie ma przypadku. Nasza kreacja jest dużo łatwiejsza w zespole. Modelki też są cudowne, ale nie wszystkie.

Przygotowuje pan czasem portfolia modelek, kandydatek na miss. Już w sobotę ruszają nasze castingi – jak się powinny zaprezentować dziewczyny, żeby korzystnie wypaść?

Przede wszystkim – nie korzystać ze zwolnienia z WF-u. Żeby nie mówiły, że nie umieją obrócić się w prawo czy w lewo, kiedy fotograf o to poprosi (śmiech). Myślę, że jakaś jedna trzecia dziewczyn ma teraz zwolnienia. Pierwszą radą, jaką mógłbym dać tym wszystkim kandydatkom na modelki, to stanąć przed lustrem, otworzyć jakąś gazetę z modową sesją zdjęciową i spróbować ją odtworzyć. Ale ze wszystkimi szczegółami postawy, spojrzenia, układu części ciała. I zobaczyć, czy jest się atrakcyjnym i czy to właśnie chciałoby się w życiu robić. To tak jak z mitem pracy stewardessy. Owszem – lata się po całym świecie, ale to jest bardzo ciężka praca. I tak samo jest w zawodzie modelki.

A co to znaczy – współpraca z fotografem?

No właśnie taka plastyczność. Dlatego wybieram tancerzy, bardzo lubię pracować z aktorami, ale nie ma za dużo tych pięknych i z długimi nogami (śmiech). Tak naprawdę najważniejsze jest zaufanie do fotografa, który będzie wykorzystywał modelkę czy modela jako narzędzie. Podobnie jak aktor oddaje się reżyserowi, jako narzędzie większej całości. I dopiero później, kiedy ma się świadomość pełnego oddania fotografowi, można dokładać swoje pięć groszy czy ingerować w założenia sesji, coś od siebie dodawać. Najstraszniejsze jest, kiedy jakaś dziewczyna lub chłopak wymyślą sobie, że zostaną modelem i uważają, że mają lepszy jeden profil albo drugi i pouczają fotografa. Bo posiedli jakąś tajemną wiedzę (śmiech). Mamy w Białymstoku kilka influencerek, które zawsze pozują jednym profilem.

A może lepsze są sytuacje polowania – na przykład robiąc zdjęcia koncertowe?

Bardzo lubię fotografować koncerty, imprezy, lubię fotografię uliczną. Muszę się przyznać, że kiedyś udało mi się przemycić aparat i teleobiektyw na koncert Beastie Boys na Openerze. Złożyliśmy na miejscu. Uwielbiam polować na takie koncertowe ujęcia. Ale też przez lata od dziecka jeździłem na prawdziwe polowania, bo mój ojciec Wojciech jest myśliwym. Zazdrościłem kolegom, że mogą kopać piłkę czy wisieć na trzepaku przed blokiem, a ja musiałem jeździć na polowania.

Pamięta pan dawne Jesienie z Bluesem?

Nawet miałem przyjemność być autorem zdjęcia, które znalazło się na plakacie jednej z Jesieni. Na jakimś koncercie zauważyłem gitarę opartą o wzmacniacz Marshalla, sfotografowałem i potem to zdjęcie stało się symbolem kolejnej edycji. Wszystkie festiwale, koncerty pokazują ludzi, którzy mają wspólne zainteresowania, hobby. Możemy widzieć, jak wspólnie przeżywają, cieszą się jednym wykonawcą czy stylem. Tak jest na Jesieni z Bluesem, ale też festiwalach rockowych czy hip hopowych. Obserwowanie ludzkich zachowań, emocji, radości jest wspaniałe. Jeżeli robię kompleksowy reportaż, to staram się pokazać, jak tam było – od tego, jak wyglądał bilet, przez szatnie, gdzie zostawiamy kurtki, sam koncert, emocje muzyków. Często warto zajść na zaplecze. W początkach mojego fotografowania poprosiłem menadżera Kultu o akredytację. Warunkiem było pokazanie zdjęć przed publikacją. I okazało się, że mogę zrobić z nich wystawę i nawet wsparli ją finansowo. Zdjęcia pokazywałem w nieistniejącym już klubie „Fabryka” Wojtka Puchalskiego.

Jerzy Doroszkiewicz

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.