Andrzej Lechowski

Jak biurokraci urządzali kąpielisko w Dojlidach

Z czasem przy plaży na Dojlidach pojawiać zaczęła się skromna infrastruktura. Fot. Zdzisław Zaremba, Ze zbiorów Muzeum Podlaskiego w Białymstoku Z czasem przy plaży na Dojlidach pojawiać zaczęła się skromna infrastruktura.
Andrzej Lechowski

Po wielkiej publicznej dyskusji sprawa stawów trafiła z Białegostoku do Ministerstwa Rolnictwa. Tam jednak utknęła na długie miesiące. Dopiero w styczniu 1959 roku Warszawa wyraziła zgodę na przekazanie stawów miastu.

Wracam do rozpoczętego przed tygodniem tematu o kąpielisku na Dojlidach. Po interwencyjnym artykule dziennikarza Gazety Białostockiej Eugeniusza Hryniewickiego i liście podpisanym przez 57 białostoczan, do redakcji gazety skierowane zostało pismo dyrektora Technikum Rolniczego Łuszczewskiego.

Dyrektor pisał, że „niektóre punkty w artykule są krzywdzące i podważają dobre imię szkoły. Wynika z nich, że Technikum Rolnicze przeciwstawia się kąpieli mieszkańców Białegostoku w stawie plażowym. Na to, że tak nie jest, wskazuje chociażby przystań LPŻ [Liga Przyjaciół Żołnierza], która pobudowana została w ubiegłym roku [1957] za zgodą Prezydium [Miejskiej Rady Narodowej]”.

I w następnym akapicie swojego pisma dyrektor nie wiadomo czy kpił, czy o drogę pytał, rozwinął wątek o swojej akceptacji kąpieliska zaznaczając, że „to prawda, że w roku bieżącym [1958] w stawie plażowym brak jest wody. Wynikło to stąd, że względy gospodarcze podyktowały przegrodzenie stawu groblą”.

Dalej już pewny swego dyrektor oznajmił, że szkoła przecież nie będzie „budowała kąpieliska dla miasta”. W postępowaniu szkoły widział same pozytywy twierdząc, że „obecna sytuacja bardzo dobrze nadaje się do przeprowadzenia spraw związanych z urządzaniem kąpieliska”. Deklarował, że Technikum „doceniając potrzeby wypoczynku mieszkańców miasta, jest skłonne „przekazać staw plażowy na rzecz Prezydium”. I znowu przechodził w iście kabaretową manierę pouczając, że „do urządzenia kąpieliska winno się przystąpić bardzo szybko. Lato nie czeka”. Tak to z pozycji zaatakowanego sam niespodzianie przeszedł do ataku. Metoda stara jak świat.

Tym razem jednak okazała się mało skuteczna. Dyrektor Łuszczewski nie docenił dociekliwości redaktora Hryniewickiego. Ten ujawnił, że w rozmowie z nim Łuszczewski stwierdził, że może przekazać miastu połowę stawu plażowego, ale nie za darmo. Żądał 120 tys. zł na dokończenie budowy grobli i oczekiwał, że miasto „wykopie kanał doprowadzający wodę do stawu plażowego i kanał odprowadzający wodę ze stawów rybnych do Białki i że będzie płaciło za korzystanie ze stawu rocznie kilkadziesiąt tysięcy złotych”.

Kwota ta miała równoważyć utracony zysk z hodowli karpi w oddawanej części stawu. I tu okazało się, że już w 1957 roku działalnością gospodarczą Technikum zainteresowała się Najwyższa Izba Kontroli. Wnioski nie były zbyt korzystne dla szkoły. Raport NIK-u stwierdzał, że w 1957 roku odłowiono 8770 kg karpia, które technikum sprzedało za blisko 105 tysięcy złotych. Tyle dochód. Po stronie wydatków kwoty robiły większe wrażenie: 64 tysiące wydane bezpośrednio na hodowlę ryb i 43 tysiące na bieżące remonty stawów, co dawało sumę 107 tysięcy złotych. Stwierdzono też, że tonę karpi sprzedano po symbolicznych cenach pracownikom szkoły i urzędnikom Zarządu Oświaty Rolniczej. Po ujawnieniu tych rewelacji Hryniewicki z satysfakcją pointował - „a więc dotychczasowa gospodarka rybna w Dojlidach nie przyniosła społeczeństwu korzyści. Niech więc tę korzyść przyniosą dojlidzkie stawy jako miejsce wypoczynku świątecznego i popołudniowego”.

Po tych interwencyjnych artykułach, pod koniec czerwca 1958 roku zapadła decyzja o przekazaniu stawu plażowego miastu. Gazeta triumfowała ogłaszając - „A jednak będziemy kąpać się w Dojlidach”. Władze miejskie były zdeterminowane, bo stan, w jakim znajdowały się stawy, zakrawał o skandal, co kładło się cieniem na reputacji wszystkich, którzy mieli coś do powiedzenia w tej sprawie. Przystąpiono do działania. Historyczną dla Dojlid chwilę tak opisał redaktor Hryniewicki. „Mimo, że w niedzielę [22.06.1958 roku] padał deszcz, ojcowie miasta pojechali do Dojlid. Ta wycieczka zadecydowała. Widząc urok Dojlid przewodniczący MRN tow. Krochmalski […] powiedział: Będziemy starali się, aby wszystkie stawy przekazano miastu. Dojlidy to wymarzone miejsce wypoczynku.”

Na miejscu dyskutowano też wstępnie o niezbędnych pracach budowlanych podkreślając „realność urządzenia kąpieliska i miejsce sportów wodnych”. Powrócił ponownie wzięty jakby z kosmosu projekt budowy sztucznego jeziora. Dyskutanci jednoznacznie stwierdzili, że „pracy będzie dużo, potrzebne będą także na to pieniądze, ale mniejsze niż na sztuczne jezioro, które swego czasu chcieliśmy budować w okolicach ul. Mickiewicza”.

Pomysł pozyskania stawów dla miasta spotkał się też z dużym poparciem mieszkańców i rozmaitych instytucji. Informowano, że „jako pierwszy pomoc w pracach przy oczyszczaniu stawu plażowego zgłosił przedstawiciel podlaskiej jednostki KBW [Korpus Bezpieczeństwa Wewnętrznego]”.

Jednocześnie władze miejskie przygotowały wniosek, aby natychmiast zakazać „karmienia hodowanych karpi w stawach dojlidzkich fekaliami i padliną”. Przy okazji zainteresowano się też zabytkowym parkiem otaczającym dojlidzki pałac, proponując jego uporządkowanie. Rozentuzjazmowany redaktor Hryniewicki pisał - „nie chcemy przesądzać sprawy. Przypuszczamy jednak, że jeszcze w tym roku na dawnych stawach dojlidzkich pływać będą zwinne kajaki i żaglówki”.

Ale biurokracja rządzi się własnymi prawami. Jeszcze w sierpniu 1958 roku pisano, że „sprawa Dojlid tak żywo obchodząca prawie wszystkich mieszkańców miasta dobiega nareszcie końca (…). Marzenia wielu mieszkańców Białegostoku o przyjemnym spędzaniu wolnego od pracy czasu na plaży dojlidzkiej zostaną więc nareszcie spełnione”. Trudno jednak mówić o spełnieniu marzeń, gdy jesień była już za pasem, a tryby biurokratycznej machiny dopiero się rozkręcały. Cała sprawa stawów trafiła z Białegostoku do Ministerstwa Rolnictwa i tam utknęła na długie miesiące. Dopiero w styczniu 1959 roku Warszawa wyraziła zgodę na przekazanie stawów miastu. W związku z tak opieszałą pracą urzędników stwierdzano, że „wiadomość o tym nadeszła zbyt późno na to, aby można było już w roku bieżącym przystosować ten staw w pełni dla celów kąpielowych”. Opisywano też, że staw jest „zarośnięty, miejscami tworzy niezłe bagienko”.

Myślano, że może choć częściowo oczyści się go i że „któryś z białostockich klubów sportowych wybuduje nad stawem jakiś pawilon”. Jednocześnie ruszyła akcja dobrowolnych zobowiązań białostockich zakładów pracy. Zbierano pieniądze, ale też oferowano konkretną pracę. Pierwsi zgłosili się strażacy, a z pieniędzmi nie kto inny tylko pracownicy Narodowego Banku Polskiego.

W następnych latach powoli stawy w Dojlidach przeistaczały się w cywilizowane kąpielisko. Pojawiła się skromna, bo skromna infrastruktura w postaci natrysków, urządzono boisko do siatkówki a nawet niewielką gastronomię. Białostoczanie byli zachwyceni. Niewielu już pamiętało jak było przed wojną. Ci którzy korzystali z możliwości spędzenia soboty czy niedzieli nad wodą, przyjmowali ten stan kąpieliska bez specjalnych zastrzeżeń. Można powiedzieć, że była to taka peerelowska norma - akceptowania i cieszenia się z tego co się ma. Przez następne dziesięciolecia Dojlidy to dla wielu młodych białostoczan wakacyjne wspomnienia.

Andrzej Lechowski

Dodaj pierwszy komentarz

Komentowanie artykułu dostępne jest tylko dla zalogowanych użytkowników, którzy mają do niego dostęp.
Zaloguj się

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2023 Polska Press Sp. z o.o.