Joanna Kulig: Ludzie często wstydzą się tego, co tak naprawdę jest ich atutem

Czytaj dalej
Fot. Krzysztof Kapica
Paweł Gzyl

Joanna Kulig: Ludzie często wstydzą się tego, co tak naprawdę jest ich atutem

Paweł Gzyl

Mimo zagranicznej kariery Joanna Kulig nie zapomina o polskim widzu. Właśnie oglądamy ją w komedii obyczajowej „Każdy wie lepiej”. Nam aktorka opowiada jak łączy swe zawodowe obowiązki z rolą żony i mamy.

- Popularne powiedzenie głosi: „Z rodziną dobrze wychodzi się tylko na zdjęciu”. Zgadza się z nim pani?
- Absolutnie nie zgadzam się z tym powiedzeniem. Ja akurat mam bardzo dobre relacje z całą moją rodziną. Oczywiście zdarzają się nieporozumienia, ale zawsze możemy na siebie liczyć.

- To dlatego bohaterowie „Każdy wie lepiej” mimo przykrych doświadczeń, chcą założyć nową rodzinę?
- Bohaterami filmu są członkowie rodziny patchworkowej, więc to trochę inna sytuacja. Taka rodzina powstaje, kiedy wiążą się ze sobą osoby po rozwodach. Wnoszą wtedy ze sobą do nowego związku dzieci i teściów z poprzednich relacji. Czasem trudno o dobre porozumienie między nimi. To spore wyzwanie dla wszystkich członków takiej rodziny. Nasza komedia opowiada o tym w ciepły sposób.

- Na czym polegają problemy rodziny patchworkowej?
- Rodzina patchworkowa powstaje po rozpadzie rodziny tradycyjnej. Opowiadał nam o tym przed rozpoczęciem zdjęć ceniony psycholog Wojciech Eichelberger. Rodziny patchworkowe to wielkie zderzenie różnych charakterów. W tradycyjnych rodzinach też się to naturalnie zdarza. Ale rodziny patchworkowe są bardziej narażone na konflikty. Oczywiście jest możliwe ułożenie tego wszystkiego, ale wymaga to dyplomacji i tolerancji ze strony wszystkich jej członków. Musimy się tego uczyć, bo z badań socjologicznych wynika, że w Polsce tego typu rodzin jest coraz więcej.

- Którzy członkowie rodziny patchworkowej mają największe problemy?
- Teściowie i dzieci. Muszą przejść najpierw proces „żałoby” po rozpadzie związków swych bliskich, a dopiero potem budować w sobie akceptację i szacunek dla nowych małżeństw. Oczywiście w najtrudniejszej sytuacji są w tym wypadku dzieci, bo często nie rozumieją decyzji swych rodziców. Ale jeśli ich rozstanie odbywa się „bezkrwawo”, łatwiej im zaakceptować nowych partnerów swych rodziców.

- Trudniej stworzyć udaną rodzinę patchworkową niż tradycyjną?
- Czy ja wiem? Rodzina patchworkowa powstaje przecież dlatego, że rozpadły się dwie rodziny tradycyjne. Czyli coś poszło nie tak. Dlatego tym, którzy zakładają rodzinę patchworkową zależy, aby nie popełniać błędów z pierwszych związków. Starają się więc wyciągnąć wnioski. Podczas pracy nad filmem poznaliśmy badania, które mówią, że te drugie związki Polaków po rozwodach są znacznie trwalsze od tych pierwszych. Oczywiście nie wszystkie rodziny patchworkowe się udają. Czasem charaktery jej członków są tak różne, że nie da się ich pogodzić.

- „Każdy wie lepiej” pokazuje, że pojęcie rodziny tradycyjnej odchodzi już powoli w niebyt. To dobrze czy źle?
- Trudno jest mi wypowiadać się w tej sprawie, bo od 15 lat funkcjonuję szczęśliwie w tradycyjnej rodzinie. Ostatnio jednak byłam na wspólnym urlopie z rodzinami patchorkowymi i okazało się, że wszystko sobie dobrze ułożyli. Na pewno dużo więc zależy od wzajemnej akceptacji.

- Kiedyś powiedziała pani w jednym z wywiadów: „Utrzymać związek w tej branży nie jest łatwo”. Jak to się pani udaje?
- Staramy się zawsze iść na kompromis. Czasem trzeba coś zaakceptować, a kiedy indziej – z czegoś zrezygnować. Podstawą jest rozmowa. Trzeba wyrażać swoje uczucia, zarówno te pozytywne, jak i te negatywne. I jakoś się nam to udaje.

- Scenarzysta „Każdy wie lepiej” opisuje dwie rodziny – jedna jest z Polski A, druga z Polski B. Czyli jedna jest nowoczesna, a druga – tradycyjna. Można je pogodzić?
- Ja bym tego tak nie kategoryzowała. Ale faktycznie: rodzice mojej bohaterki są z małej miejscowości, a rodzice jej partnera – z dużego miasta. Dzięki temu, że ich dzieci wiążą się ze sobą, uczą się wzajemnej akceptacji. Oczywiście najpierw patrzą na siebie poprzez pryzmat wzajemnych uprzedzeń i stereotypów. I to właśnie one ich dzielą. Kiedy zaczynają się poznawać, powoli pojawia się zrozumienie i tolerancja.

- Pani pochodzi z tradycyjnej rodziny z małej, górskiej Muszynki, ale teraz funkcjonuje w liberalnym show-biznesie. Jak sobie pani z tym radzi?
- Nie mam z tego powodu kompleksów. Dużo podróżuję po świecie i konfrontuję stereotypy z tym, jak jest naprawdę. Dzięki temu widzę, że często ludzie wstydzą się tego, co tak naprawdę jest ich atutem. Albo szukają lasu w centrum miasta. Moje życie to ciągłe przenosiny: z Muszynki do Krakowa, teraz Warszawa, a miedzy czasie Paryż, Los Angeles i Nowy York. Różne kultury, różne religie, różne warstwy społeczne. To bardzo poszerza horyzonty. Nieważne czy jest się bogatym czy biednym, czy jest się z dużego miasta, czy ze wsi. Ważne, by być dobrym człowiekiem. A nie to ile się ma na koncie.

- Tradycyjne wychowanie wyniesione z rodzinnego domu jest dla pani obciążeniem czy pomaga pani w życiu?
- W Muszynce mieszka nie więcej niż trzysta osób. Wszyscy się znają, dla małego dziecka to ważne, bo łatwiej uczy się żyć w społeczności. To było więc dla mnie dobre. Z kolei Warszawa daje mi teraz anonimowość i większe możliwości rozwoju zawodowego, chociaż czasem tęsknię za światem, który opuściłam. Nie postrzegam tych tradycyjnych wartości, na których był oparty, jako balastu. Przeciwnie: dzieciństwo dało mi siłę. Czy mogłabym wrócić dziś do tamtego świata? Chyba nie. Najlepsza jest suma wartości z obu tych światów. A nie stygmatyzacja – że skoro jesteś ze wsi, to jesteś gorszy.

- „Zimna wojna” sprawiła, że jest pani postrzegana jako aktorka dramatyczna. Tymczasem „Każdy wie lepiej” to komedia romantyczna. Dobrze się pokazać widzom od innej strony?
- To nie jest moja pierwsza komedia. Zagrałam już u mojego męża Macieja Bochniaka w „Disco Polo”, a wcześniej w serialu „O mnie się nie martw”, który do dzisiaj widzowie wspominają z sympatią. Lubię ten gatunek i chętnie rozwijam mój „komediowy talent”, który kiedyś zauważył u mnie producent wspomnianego serialu - Michał Kwieciński.

- No właśnie: niedawno skończyła pani pracę na planie amerykańskiej komedii romantycznej – „She Came To Me”. Czego możemy się po niej spodziewać?
- To będzie szalony film, pełen niespodziewanych zwrotów akcji. Głównym bohaterem jest kompozytor operowy, który traci wenę. Zobaczymy więc na ekranie świat amerykańskiej opery z Nowym Jorkiem wiosną w tle. Bardzo jestem ciekawa reakcji publiczności.

- Tym razem grała pani z hollywoodzkimi gwiazdami: Anne Hathaway, Marisą Tomei czy Peterem Dinklage. Jak było?
- To nie ma znaczenia czy aktor jest z Krakowa czy z Hollywood. Aktorzy wszędzie są tacy sami, wszędzie przejmują się tym samym. Podobnie podchodzą do pracy. Ameryka to oczywiście największy rynek, więc mają większe możliwości. Ale co ciekawe tam aktorzy specjalizują się: jedni grają w filmach, drudzy w teatrze, trzeci w telewizji. Nie ma tak jak u nas, że występuje się tu i tu.

- Jeśli mowa o Ameryce, to zagrała pani niedawno w jednym z odcinków serialu „Masters of the Air”. To dlatego, że na premierze „Zimnej wojny” w USA poznała pani osobiście jego producenta - Stevena Spielberga?
- O zaangażowaniu mnie do tej produkcji zdecydował reżyser – Cary Fukunaga. Widział „Zimną wojnę” i chciał ze mną współpracować. Bał się trochę czy się zgodzę, bo nie była to wielka rola. Mnie jednak też zależało, aby z nim się spotkać w pracy, bo serial „Detektyw” i ostatni film o Jamesie Bondzie, które wyreżyserował, to wspaniałe projekty.

- Z kolei w Europie zrobiła pani niedawno francuski „Kompromat”. Tym razem plan był na Litwie. Czuła się pani prawie jak w domu?
- Początkowo ten film miał być kręcony na Syberii, bo tam rozgrywa się jego akcja. Ale z powodu pandemii zmieniono plany. Ucieszyłam się jednak z tego, bo z Litwy do Polski jest tylko godzina lotu.

- „Kompromat” to thriller psychologiczny. Jak się pani odnalazła w takiej konwencji?
- Bardzo dobrze, chociaż trzeba przyznać ze było to duże wyzwanie. Musiałam mówić po rosyjsku i francusku, bazując na scenariuszu w języku angielskim.

- We Francji zrobiła pani serial „The Eddy” dla Netfliksa. Zebrał on skrajnie opinie: jednym się bardzo podobał, a innym – nie. Warto było w nim zagrać?
- Uważam, że było warto. Przede wszystkim dlatego, że poznałam wspaniałych amerykańskich twórców: reżysera Damiena Chazalle’a czy aktora Andre Hollanda. Ale również francuskich kolegów po fachu. To było tuż po kampanii Oscarowej i zbiegło się to z narodzinami mojego syna. Nie wiem, czy drugi raz podjęłabym się takiego trudu. Wtedy jednak, kiedy wygrałam casting do „The Eddy”, nie wiedziałam jak to jest dzielić pracę i macierzyństwo. Może i dobrze – bo inaczej bym się nie zdecydowała. A tak nauczyłam się to jakoś układać.

- Na pewno ważne jest też to, że w „The Eddy” gra pani piosenkarkę i mogła sobie wreszcie pośpiewać na ekranie do woli.
- To prawda, chociaż była to wręcz mordercza praca. Na przygotowanie czternastu piosenek mieliśmy bardzo mało czasu. Ale mogłam pracować z Glenem Ballardem, który jest współautorem sukcesów Michaela Jacksona oraz ze wspaniałym muzykiem Randy’m Kerberem. To było dla mnie piękne przeżycie.

- Gra pani po polsku, po angielsku, po francusku, a ostatnio nawet po rosyjsku. Trudno tak przeskakiwać z planu na plan i z języka na język?
- Bardzo. Same przygotowania są trudne: praca z językowym coachem, potem przełożenie emocji postaci z polskiego na angielski czy francuski. Przygotowanie takiej roli jest trzy razy dłuższe niż w języku polskim.

- Jaki ma pani sposób na przełożenie emocji z polskiego na angielski czy francuski?
- Mam w Polsce swojego coacha aktorskiego – Magdę Jaracz. Kiedy już wspólnie wypracujemy emocje postaci, którą gram, spotykam się z coachem językowym – francuskim czy angielskim. Czasem mogę liczyć na planie na pomoc specjalistów z tzw. „cast suport” - tak było przy „Masters of the Air”. Z kolei przy „She Came To Me” pracowałam po raz pierwszy bez żadnego coacha językowego. Jego reżyserka Rebecca Miller nie lubi, kiedy są dodatkowe osoby na planie. Na szczęście kilka miesięcy przed zdjęciami spędziłam w Los Angeles, więc byłam trochę „rozgadana” po angielsku. Kiedy czegoś nie wiedziałam – to po prostu pytałam Rebekę lub któregoś z aktorów.

- Ma pani muzyczne wykształcenie. To pomaga w pracy nad językami?
- To prawda – skończyłam w Nowej Hucie szkołę muzyczną w klasie śpiewu solowego. Grałam też na pianinie. Mam więc większą wrażliwość na melodię i rytm. To faktycznie przydaje się, kiedy gram w obcym języku.

- Dzisiaj przychodzą do pani konkretne propozycje czy musi pani walczyć o role na castingach?
- Jeśli chodzi o USA, to zazwyczaj muszę nagrywać tzw. self-tape’y. Chociaż różnie to wygląda. Z Carym Fukunagą była to... rozmowa na What’s Upie. Dopiero potem okazało się, że przeszłam casting, o czym w ogóle nie wiedziałam. (śmiech) Czasami jest konkretna propozycja – tak jak od Rebeki Miller. W Polsce też różnie bywa. Szczególnie wtedy, kiedy chce się dobrać aktorów, między którymi ma istnieć przysłowiowa „chemia”. Tak było przy „Każdy wie lepiej”, kiedy miałam aż czternaście castingów z różnymi dziećmi. Szukano bowiem zgranej rodziny, między którą będzie dobre porozumienie. Dużo dostaję też konkretnych propozycji. I zdecydowanie te wolę – bo wtedy mogę zagrać scenę, która dostałam do przygotowania, bezpośrednio przed reżyserem.

- Funkcjonuje pani na kilku rynkach filmowych. Który z nich jest dla pani najważniejszy?
- Najważniejsza jest ciekawa propozycja, reżyser, przesłanie filmu. Najłatwiej oczywiście jest pracować w ojczystym języku. Ale lubię tez współpracować z kinematografiami innych krajów.

- Dużo pani odrzuca scenariuszy?
- Sporo. Nie zawsze wynika to jednak z tego, że są złe. Muszę tak gospodarować moją energią, żeby starczyło jej na role aktorki, żony i mamy. Trzeba zachować równowagę miedzy życiem prywatnym a zawodowym. To jednak jest nie lada wyzwanie.

- Może pani na pewno liczyć na pomoc męża, mamy czy sióstr?
- Rodzina często ze mną podróżuje. W Paryżu była u mnie mama, potem siostra, teraz przyjechała tu do Warszawy. Mąż też ma wspaniałych rodziców. Bez tego nic by się nam nie udało.

- Trudno się pani tak przestawiać z pracy na planie na bycie mamą i żoną?
- To zawsze jest trudne. Dlatego po zejściu z planu lubię pojechać gdzieś sama na dwa dni, żeby rola „zeszła” ze mnie. Dopiero potem wracam do domu. To pomaga. Oczywiście zależy, jaka jest rola i jakie są emocje. Czasem jednak lepiej samemu dojść do ładu z sobą. Zatrzymać ten pędzący pociąg – i dopiero wtedy wrócić do prawdziwego życia. Bo praca rządzi się innym rytmem, a rodzina – innym. Kiedy od razu przeskoczy się z planu do domu, to lądowanie jest dosyć brutalne.

- Zdarza się pani czasem popłakać w poduszkę ze stresu i zmęczenia?
- Pewnie. Nie raz. Chyba jak każdemu. Łzy oczyszczają człowieka z gniewu, strachu czy złości.

Paweł Gzyl

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.