KAMIKADZE: Marta, która wpadła do studni

Czytaj dalej
Fot. Anna Kaczmarz / Dziennik Polski / Polska Press
Katarzyna Janiszewska

KAMIKADZE: Marta, która wpadła do studni

Katarzyna Janiszewska

Trauma to blizna na psychice. Niby rana się zagoiła. A jednak jest coś, co o niej przypomina. 21-letnia Marta Laskowska wpadła do studni. I wyszła z niej cała i zdrowa, prawie bez szwanku. Prawie.

Zazwyczaj budzi się w locie. Zlana potem, zapłakana, długo nie może się uspokoić. Sen powtarza się niemal każdej nocy. Ma kilka wariantów. Czasem woda, czarna, lodowata, jest zbyt głęboka, więc nie może się wynurzyć. Innym razem wody na dnie studni nie ma wcale.

Kamień

Czarna, puchata kuleczka, suczka zwana Maleństwem, wesoło merda ogonkiem. To znajda.

Miesiąc temu Marta wracała z narzeczonym z imienin. Mijała pola za Zielonkami. Na poboczu zobaczyła skulone zawiniątko, w ostatniej chwili odbiła kierownicą w bok, aby go nie potrącić. Porzuconego szczeniaczka zabrała ze sobą.

Ta listopadowa sobota w Grzegorzowicach Wielkich była wyjątkowo ciepła i słoneczna. W sam raz na przydomowe porządki: grabienie liści, mycie auta.

Dochodziło południe. Ruchliwe Maleństwo zniknęło gdzieś w krzakach. Marta usłyszała skuczenie. Pobiegła za psem.

Przedzierała się przez chaszcze, ręką odgarniała gałęzie, by nie podrapać sobie twarzy. „Maaaaleństwo!”, „Maaaaleństwo, wracaj!” nawoływała. Ziemię zaścielał gruby dywan zeschłych liści. Szeleściły pod jej butami. Przesuwała się ostrożnie, krok po kroku. Zobaczyła suczkę i ruszyła w jej stronę.

Postawiła prawą nogę na kamieniu obrośniętym mchem. Mech był miękki. Stanęła już mocniej, dostawiając lewą nogę.

A wtedy grunt usunął jej się spod stóp. Leciała w dół, ciemny, ciasny, wilgotny. To musiał być moment, może trzy sekundy? Ale jej wydawał się wiecznością. Nie przewinęło się jej przed oczami całe życie, nie. Miała w głowie tylko jedną myśl: ja umieram.

11 metrów w dół

KAMIKADZE: Marta, która wpadła do studni
OSP Sieciechowice Studnia, do której wpadła Marta ma głębokość 11 metrów

Po Marcie Laskowskiej od razu widać, że to miła, pogodna dziewczyna. Cały czas się uśmiecha. Drobna, delikatna blondynka, studentka psychologii. Tylko iskierki w oczach zdradzają twardość charakteru, stanowczość i zdecydowanie.

- To się stało tutaj - prowadzi. - Tylko że wtedy tej studni w ogóle nie było widać. Nieużywana od lat, przykryta liśćmi, porośnięta trawą i mchem. Dla mnie wyglądała jak kamień.

Lecąc jedenaście metrów w dół, skrzyżowała ręce na piersiach, podkuliła nogi. Automatycznie. Wpadła w wodę jak pocisk. Z otwartą buzią, więc się zachłysnęła. Odbiła się od dna, wynurzyła, próbowała złapać oddech i znów poszła pod wodę. Lodowata toń. Wypłynęła na powierzchnię i znów spadła na dno.

Za trzecim razem zaparła się rękami, nogami i plecami o ściany studni.

W gardle miała pełno wody, przez chwilę nie mogła wydobyć z siebie głosu. Dopiero po chwili zaczęła wzywać pomocy. - Potwornie się bałam, że nikt mnie nie usłyszy, nie znajdzie, że zostanę tu na zawsze.

Miała szczęście. Michał Ziemniak stał przed domem, rozmawiał przez telefon. Usłyszał gdzieś w oddali: „Aaaaa”. Pewnie Marta się wywróciła, pomyślał. A zaraz potem dotarły słowa: „Pomocy! Ratunku!” Zerwał się na równe nogi. Zaczął biec. Wołanie dobiegało spod ziemi, ze środka lasu. Zobaczył dziurę w ziemi. Spojrzał do środka. - Jezu, kotek! Co ty tam robisz? - zapytał zupełnie bez sensu.

- Wpadłam - odpowiedziała przytomnie Marta. - Nic mi nie jest. Ale wyciągnij mnie stąd!

Alarm! Osoba w studni

Z remizy Ochotniczej Straży Pożarnej w Sieciechowicach wyjechały wozy na sygnale. - O, coś musiało się stać. O tej porze to raczej nie ćwiczenia, domowe sprawy będą musiały poczekać - pomyślał Wojtek Siuta i zaczął przygotowywać się do wyjścia. Z wykształcenia ratownik medyczny, pracuje w szpitalu jako pielęgniarz na bloku operacyjnym. Ale zawsze chciał być strażakiem. Młody, wysportowany, odważny. Od ośmiu lat działa w OSP.

Jeszcze w drodze do samochodu dostał SMS-a: „Alarm. Osoba wpadła do studni”. No, to zapowiada się gruba akcja - przeszło mu przez głowę.

Ten sam lakoniczny SMS zburzył spokój sielskiego sobotniego przedpołudnia jeszcze w kilku innych domach. Mężczyźni zostawiali na wpół niedojedzony obiad, zdejmowali dzieci z kolan, rzucali narzędzia, którymi akurat reperowali zepsute domowe sprzęty. Ubierali się w biegu: kombinezon, kurtka, specjalistyczne buty.

- Kiedy przyjechałem pod remizę, było tam już kilku chłopaków - mówi Wojtek. - Wszystko robiliśmy nie dotykając ziemi. Szybko, szybko!

Bezsilność

Jeśli można mówić o szczęściu w nieszczęściu, to właśnie jest ten przypadek.

Spadając Marta mogła połamać nogi, uszkodzić kręgosłup.

Ale wody w studni było akurat w sam raz: dwa metry. Na tyle dużo, by zamortyzować upadek. I na tyle mało, że zdołała odbić się od dna i wynurzyć na powierzchnię.

Teraz już sama nie potrafi powiedzieć, jak to się stało, że lecąc zachowała tyle rozsądku. Gdyby próbowała się łapać rękami ścian, mogła się poobijać, stracić przytomność. I utonąć.

Siedząc do połowy w brudnej, lodowatej wodzie przypominała sobie, czego nauczyła się na kursie pierwszej pomocy (ukończyła go w liceum z wyróżnieniem). Po pierwsze musi uspokoić oddech. W przeciwnym razie dojdzie do hiperwentylacji, a wtedy straci czucie w palcach, nie utrzyma się, zemdleje, pójdzie na dno.

- Michał już mnie zaczął trochę irytować - śmieje się Marta. - Bo cały czas do mnie wołał: nic ci nie jest? Nie rozbiłaś głowy? A nogi, ręce, całe? Mówię: żyję, chcę uspokoić oddech. A on: dobrze, dobrze, tylko mów do mnie!

- Strasznie się bałem, jak zadawałem pytanie, a ona nie odpowiadała od razu - mówi Michał.

I dodaje: - Najgorsza była bezsilność. Czułem się bezradny, a nienawidzę się tak czuć. To rozwala psychikę widzieć, jak najbliższa osoba powoli umiera. Gdyby straż przyjechała później, gdyby Marta straciła siły, przytomność, mógłbym tylko patrzeć, jak osuwa się pod wodę.

- Wytrzymałabym jeszcze najwyżej 20 minut...

Ktoś musi zejść

Pierwsze wozy strażackie dotarły na miejsce po siedmiu minutach. Najdłuższych w życiu Marty. W tym czasie Michał ją uspokajał: już jadą, mówił, słychać syreny, już ich widzę, są niedaleko.

Strażacy zaczęli wycinać chaszcze, by zrobić sobie dojście. Na górze studni ułożone były trzy deski w kształt litery H. Na poprzecznej belce leżały trzy cegły. Michał bał się ich ruszyć, żeby nie spadły do studni. Do przyjazdu ratowników podtrzymywał deskę.

- I bardzo dobrze zrobił - chwali Wojtek. - Z chłopakami zdejmowaliśmy te cegły na trzy cztery i... przyklejona do nich deska rozpadła się nam w rękach, cała była zbutwiała.

Na początku ratownicy byli przekonani, że Marta siedzi na dnie. Zdziwili się, gdy krzyknęła: dłużej się nie utrzymam. Czas nagle przyspieszył. Podali jej na linie kamizelkę ratunkową. Plecami zaparta o ścianę ubrała ją od przodu, mogła się na niej położyć, rozprostować nieco nogi. Linę, którą na górze podtrzymywał strażak, oplotła sobie na rękach.

Przez chwilę rozważali opuszczenie drabiny. Ale nie wiedzieli, jak głęboka jest studnia, czy drabina dosięgnie dna? Czy nie uderzy dziewczyny, nie zburzy jej równowagi?

Ktoś musi po nią zejść.

Zaczęli rozglądać się po sobie. Komendant popatrzył na Wojtka. A on w milczeniu skinął tylko głową. I zaczął ubierać sprzęt: uprząż, kombinezon, maskę i butlę z tlenem, bo nie wiadomo, czy na dnie studni starczy go dla dwóch osób, czy nie ma trujących gazów.

- Czułem po prostu, że muszę to zrobić - mówi Wojtek. - Wiedziałem, że koledzy na mnie liczą. I że nie mam prawa odmówić. Często mam kontakt z osobami poszkodowanymi, potrafię je uspokoić. Pomaganie ludziom to dla mnie coś naturalnego - tłumaczy.

Nie zastanawiał się, jak jest głęboko, a co jak wpadnie, czy nie za bardzo ryzykuje? Czy dziewczyna, spanikowana, przestraszona, nie zacznie się miotać, nie pociągnie go na dno? Nie czuł strachu. Trzeba, to trzeba. Idzie.

W studni było kompletnie ciemno. Gdy spojrzał w górę, widział tylko maleńkie punkciki - głowy kolegów - na tle jasnego nieba.

Pierwsza myśl, czy na pewno się uda przyszła, gdy z Martą podwiązaną do jego uprzęży zaczęli wyjeżdżać do góry. To była najtrudniejsza część akcji.

Walczysz o życie!

Poznali się pół roku temu, przypadkiem. Chyba że ktoś wierzy w przeznaczenie. Ona wierzy.

Do Marty zadzwoniła koleżanka. Od wielu lat nie utrzymywały kontaktu, a tu nagle telefon: idę na spacer do parku z chłopakiem i jego kumplem, pójdziesz z nami?

Wtedy w studni Michał ani na chwilę nie zostawił Marty. Cały czas do niej mówił, uspokajał. Gdy w pewnej chwili nogi odmówiły jej posłuszeństwa, krzyczał: Musisz wytrzymać! Walczysz o życie! Więc zaparła się jeszcze mocniej.

A teraz, gdy ma złe sny, przytula ją, już dobrze, mówi łagodnym głosem, próbuje rozbawić, uspokoić.

- Do ostatniej chwili się bałem - przyznaje chłopak. - Wiedziałem, że mogę jej więcej nie zobaczyć. Dopiero jak ją wyciągnęliśmy i leżała na noszach, poczułem ulgę. Na hasło: „kładziemy”, rzuciłem linę i pobiegłem do niej. Przedarłem się przez wszystkich, stanąłem nad Martą... Chyba tylko powiedziałem, że ją kocham. Lewą nogawkę spodni miała podciągniętą nad kolano. Ale nogi całe, ręce całe, nic, nawet zadrapania. A na buzi banan: uśmiech od ucha do ucha. Cieszyła się, wszystkim dziękowała. Normalnie poszła się wykąpać do studni i tyle.

Marta się śmieje: No, tak było. Taka byłam szczęśliwa, że znów widzę niebo, że mogę położyć się na trawie. Coś pięknego! Jak odjeżdżałam karetką, to się podniosłam i przez takie małe okienko wszystkim machałam, żeby pokazać, że żyję.

W studni spędziła 40 minut. Oprócz bólu głowy, kilku otarć i obitego kolana nic się jej nie stało. Nawet nie chciała jechać do szpitala. Zbędna strata czasu. Lekarz do Michała: panie, zrób pan coś, weź jej coś powiedz, bo nam chce z karetki wysiadać.

Dopiero narzeczony na nią huknął: masz jechać! Koniec dyskusji! Posłuchała.

A zaraz ze szpitala pojechała do strażackiej remizy, podziękować chłopakom, którzy ją wyciągali.

- Wyraz ich twarzy, jak mnie zobaczyli - że żyję, chodzę, nie jestem w gipsie - jest po prostu nie do opisania - wspomina Marta. - Byli tak zaskoczeni, jakby zobaczyli ducha. I tacy szczęśliwi, obcy ludzie! Robili to wszystko zupełnie bezinteresownie.

Tylko sny

Tata Marcina mówi na Martę: kamikadze. - Do studni ci się zachciało skakać? - żartuje. - To ciekawe, co będzie teraz. Ty już nic lepiej nie wymyślaj!

Marta też się śmieje. To pomaga. Studentka psychologii podkreśla: Nie można tłumić w sobie emocji, robić z tego, co mi się przydarzyło, tematu tabu. Trzeba o tym mówić, aby się z tym zmierzyć. Oswoić strach. Pierwsze, co zrobiłam, jak się obudziłam rano następnego dnia, to poszłam do studni. No i co? Nie ugryzła mnie, krzywdy mi nie zrobiła. Widzę ją z okna, przechodzę obok z psem. To cud, że żyję. Można powiedzieć, że uciekłam śmierci. Trzeba się cieszyć z tego, co się dostaje. Ja dostałam drugie życie. Nie mam traumy - twierdzi z przekonaniem Marta.

I rzeczywiście. Gdy o wszystkim opowiada, jest spokojna, uśmiechnięta, opanowana.

Tylko te sny. Nad snami nie da się tak łatwo zapanować...

Katarzyna Janiszewska

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.