Kiedy towarzyszę umierającym, jestem najszczęśliwsza

Czytaj dalej
Fot. Anatol Chomicz
Urszula Ludwiczak

Kiedy towarzyszę umierającym, jestem najszczęśliwsza

Urszula Ludwiczak

Józefa Łupińska do białostockiego hospicjum przychodzi codziennie, od 12 lat. Pomaga tam od rana do nocy. - To jest mój dom - wyznaje wyróżniona Oskarem Dobra wolontariuszka.

Wykonuje przy chorych wszystkie czynności: myje ich, zmienia pampersy, obcina paznokcie i włosy, goli mężczyzn. Wszystkich karmi. Każdego potrzyma za rękę, porozmawia, a jak trzeba, pójdzie do sklepu po zakupy. Do tego sprząta sale i korytarze hospicyjnego budynku, dogląda kwiatów w oranżerii, no i dba o tutejszego kota. Prowadzi też modlitwy w kaplicy. I towarzyszy umierającym.

- Jestem szczęśliwa, że mogę tu być - mówi Józefa Łupińska z Białegostoku, wolontariuszka białostockiego Hospicjum Dom Opatrzności Bożej przy ul. Sobieskiego. Za swoją bezinteresowną pomoc innym, niesioną już ponad 12 lat, właśnie otrzymała wyjątkowe ogólnopolskie wyróżnienie, przyznawane co roku przez Stowarzyszenie Wolontariat św. Eljasza. To tytuł Miłosiernego Samarytanina Roku 2016, za „serce, które widzi...”

Wrażliwa na krew i wydzieliny

Pani Józefa jest emerytowaną nauczycielką. - Po 25 latach pracy przeszłam na wcześniejszą emeryturę - wspomina. - Miałam 45 lat. Wyjechałam na trochę zagranicę. Wróciłam i szukałam pomysłu, co zrobić z wolnym czasem.

Wiedziała tylko, że chce się ofiarować innym. - Czułam taką potrzebę, bo cała moja rodzina od zawsze była zaangażowana w pomaganie innym - zaznacza pani Józefa. - Myślałam więc i nad domem dziecka, i nad hospicjum. Jako że znałam doktora Tadeusza Borowskiego - Besztę (założyciela i szefa hospicjum Dom Opatrzności Bożej - przyp.red.), bo tak jak on pochodzę z Łap i mieszkaliśmy niedaleko siebie, wiedziałam, czym się zajmuje, więc najpierw przyszłam do hospicjum.

I tu już została. Tak jak dr Borowski jest wolontariuszką i spędza w hospicjum niemal cały swój czas, od rana do wieczora. Do mieszkania wraca właściwie tylko po to, by się przespać. - Mój mąż już nie żyje, rodzice też, dorosły wnuk i córka już tak bardzo mnie nie potrzebują, choć oczywiście zawsze mam dla nich czas - tłumaczy. - Hospicjum więc stało się moim domem, a chorzy i pracownicy - rodziną.

I jak w domu, robi tu wszystko, co jest akurat potrzebne. Choć gdyby jej ktoś kiedyś powiedział, że będzie pomagać właśnie osobom nieuleczalnie chorym, to by nie uwierzyła.

- Bo przecież ja zawsze byłam wrażliwa na krew, wydzieliny, na te wszystkie zapachy, na cierpienie. A już zmarłych osób to się bałam panicznie - wyjaśnia wolontariuszka. - A wtedy, gdy pierwszy raz przyszłam do hospicjum i weszłam do tutejszej kaplicy, gdzie wisi krzyż z Panem Jezusem, to od razu poprosiłam, aby dał mi tę łaskę, żebym mogła tu zostać. Bo bardzo tego chciałam. I stało się jakby te moje dolegliwości ręką odjął. Jakby pan Jezus powiedział: to zostań. Poszłam wtedy od razu na oddział, do pacjentów i zaczęłam się nimi zajmować. Wcześniej skończyłam profesjonalne kursy pielęgnacji chorych i wiedziałam, jak to ma wyglądać. Do dziś wszystko robię przy chorych, nie ma dla mnie czegoś, czego się nie da wykonać.

A pracy nigdy nie brakuje. Dużo czasu zajmuje np. karmienie, bo są osoby, które same nie jedzą. Śniadanie, obiad, kolacja, w międzyczasie jakieś sprzątanie i cały dzień schodzi. Dlatego potrzebna jest tu każda para rąk.

Pani Józefa jest też w hospicjum koordynatorką wolontariuszy. I cieszy się z każdej osoby, która przychodzi pomagać. Niektórzy przychodzą tylko do kuchni, inni - do sprzątania. Ale 30 osób chce opiekować się chorymi. A pracy jest co nie miara, bo pacjentów jest aż 70. - Ten, kto tu przychodzi pracować, musi mieć do tego serce - przyznaje Józefa Łupińska. - Są osoby, które chcą, ale nie dają rady. Mówię im: pomaleńku, posiedź, poczytaj, porozmawiaj z chorym. Nie musisz robić wszystkiego.

Wiara mnie trzyma

- Ludzie mnie często pytają, skąd mam siły, aby tu pracować - mówi pani Józia. - A to wiara mnie trzyma. I mam tę łaskę, że mogę ją pogłębiać.

I wspomina: - Kiedy bardzo poważnie skręciłam nogę w kostce, ortopedzi mówili, że nie będę chodzić przez 3-4 tygodnie, bo muszę leżeć z nogą do góry w ortezie albo w gipsie. Pomyślałam: Panie Jezu, a ja na jutro obiecałam chorym, temu umyć włosy, temu obciąć paznokcie. Co to będzie? Przyjechałam od lekarza do domu. Pomalutku weszłam do mieszkania, na piętro. Pomodliłam się i położyłam spać. A noga wykręcona była okrutnie, spuchnięta. Rano wstaję, patrzę, noga wygląda dobrze. No i przyszłam normalnie do hospicjum. Wszyscy mi mówili, co ty robisz, że to się źle skończy, a ja, że nic mi nie będzie. Po południu poszłam jeszcze do kaplicy, wystawiona była monstrancja z Najświętszym Sakramentem. Patrzę, a z niej bije blask, taka zielona poświata. Pytam koleżankę, czy to widzi. A ona nie rozumiała o czym ja mówię. Podeszłam więc do proboszcza. Powiedział, że tylko ja coś widzę, bo to przecież do mnie pan Jezus przemawia.

Albo inna sytuacja. Córka pani Józi leżała po operacji w szpitalu. Obok niej leżała inna pacjentka, która zwijała się z bólu. Nic jej nie pomagało. Nie spała trzy dni. - Podeszłam i spytałam, czy mogę się pomodlić. I poprosiłam Boga, aby tak nie cierpiała. Kobieta usnęła i spała cały dzień i noc.

Józefa przyznaje, że czuje się najszczęśliwsza, gdy może być przy osobie umierającej.

- Jestem wtedy szczęśliwa, bo wiem, że przychodzi po nią cała świta z nieba. Ja jej nie widzę, ale jestem obok w tym momencie. Widzę, że wiele osób odchodzi z uśmiechem, z ogromną radością. Kilka umierających przy mnie osób śmiało się w głos. U niektórych i łezka z oka popłynie. Jak patrzę na te reakcje, to aż serce ściska i w gardle. I jak kiedyś bałam się panicznie śmierci, to teraz nie. Wiem, że kiedyś odejdę. Wiem, że jest życie wieczne, że na ziemi człowiek jest tylko na chwilę. Oby tylko tam się dostać. Ale po to jest każdy dzień, aby przybliżać się do Boga.

Chodzi na większość pogrzebów swoich podopiecznych, i do cerkwi, i do kościoła. No bo jak nie pójść, skoro oni każdego ranka czekali, aż pani Józia przyjdzie do pracy.

- Chorzy chcą, aby ktoś przy nich był - tłumaczy. - Czasem nie mają nikogo bliskiego, więc przywiązują się do wolontariuszy. Proszą, aby pobyć obok, potrzymać za rękę. Nawet sama obecność drugiej osoby to dla nich bardzo dużo.

Nagroda za serce

Józefa Łupińska uwielbia to, co robi, a chorzy i ich rodziny doceniają jej pracę, poświęcenie i ogromną życzliwość. To oni zgłosili ją do nagrody Miłosierny Samarytanin, zwanej Oskarem Dobra. Wyróżnienie to otrzymała w kategorii osób, które bezinteresownie pomagają innym, dla których pomoc jest czymś naturalnym, wypływającym z potrzeby serca.

- To bardzo sympatyczne wyróżnienie, także dla naszego hospicjum - mówi. O tym, że ktoś ją do nagrody zgłosił, dowiedziała się dopiero, gdy zadzwoniono z zaproszeniem na galę. Było to dla niej ogromne zaskoczenie. - Są przecież lepsi ludzie - dodaje.

Urszula Ludwiczak

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.