„Komunistyczny aparat bezpieczeństwa i ludność niemiecka na Górnym Śląsku w latach 1945–1990”. Nowa książka dr. Zbigniewa Bereszyńskiego

Czytaj dalej
Fot. Archiwum
Krzysztof Ogiolda

„Komunistyczny aparat bezpieczeństwa i ludność niemiecka na Górnym Śląsku w latach 1945–1990”. Nowa książka dr. Zbigniewa Bereszyńskiego

Krzysztof Ogiolda

Powstawanie struktur mniejszości niemieckiej można porównać z powstawaniem „Solidarności”. Chodziło w gruncie rzeczy o to samo. O prawa człowieka, prawa obywatelskie i wolność - mówi dr Zbigniew Bereszyński. - Aparat przeszkadzał jednym i drugim.

Ukazała się pana nowa książka: „Komunistyczny aparat bezpieczeństwa i ludność niemiecka na Górnym Śląsku w latach 1945–1990”. Wydał ją Dom Współpracy Polsko-Niemieckiej. Jak to się stało, że się pan zainteresował tą tematyką?
Jako pierwsza ukazała się – także wydana przez DWPN i IPN – po niemiecku i po polsku inna książka o stosunku władz komunistycznych do ludności niemieckiej. Były to materiały po konferencji, która odbyła się w Gliwicach w listopadzie 2013. Zamieściłem w niej artykuł. W zeszłym roku zwrócił się do mnie dr Michał Matheja z Domu Współpracy Polsko-Niemieckiej i zaproponował napisanie większego artykułu na ten temat, w ramach prowadzonego przez niego projektu badawczego. Artykuł spotkał się z uznaniem i zaproponowano mi jego wydrukowanie. Wtedy zdecydowałem się go poszerzyć i tak powstała nowa monografia naukowa. Trzeba się było bardzo spieszyć, ale prace udało się sfinalizować.

Tekst obejmuje dzieje Niemców na Śląsku, począwszy od powojennych wypędzeń, w których bezpieka miała już swój udział…
Aparat komunistyczny odgrywał w nim jedną z głównych ról. Początkowo – przed konferencją w Poczdamie – wysiedlenia miały charakter żywiołowy. Potem bardziej systematyczny. Ale i wtedy dla wielu wysiedlanych oznaczał on przemoc i grabież, a nierzadko śmierć z niedożywienia lub chorób. Piszę m.in. o punkcie zbornym w Głubczycach, gdzie z powodu niedożywienia między czerwcem 1946 a styczniem 1947 zmarło 115 oczekujących na wysiedlenie. W Prudniku, skąd wysiedlono 6 tysięcy osób, wyjeżdżający Niemcy mogli zabrać ze sobą nie więcej niż 20 kilogramów bagażu. Złoto i pieniądze im zabierano. Klucze do ich mieszkań wręczano osadnikom. Co nie znaczy, że udawało im się poniemiecki dobytek zachować. We wspomnianym Prudniku dochodziło do wielu grabieży. Dobytek ładowali na samochody i wywozili zarówno szabrownicy – cywile, jak i żołnierze sowieccy. Te grabieże nie ustawały także wtedy, gdy mieszkania zajęli już nowi mieszkańcy. Patrole UB i MO do tego stopnia nie radziły sobie z tą sytuacją, że w Prudniku wyszabrowano m.in. dwa domy zarezerwowane dla pracowników bezpieczeństwa. Jedno jest pewne: wysiedlenie nie odbywało się tak humanitarnie, jak przedstawiała to propaganda w okresie PRL-u. Przemoc dotykała zresztą całą ludność miejscową, nie tylko Niemców. Nierzadko ich ofiarami stawali się ci, na których mieszkanie lub dom jakiś funkcjonariusz miał ochotę. Obozy przesiedleńcze - będące czasem równocześnie obozami pracy - tworzono nie tylko w dawnych obozach jenieckich, jak Łambinowice, ale często przy zakładach produkcyjnych.

Jacy Niemcy mogli zostać w miejscu swego urodzenia poza tymi, których zweryfikowano jako Polaków, często na podstawie znajomości pacierza lub pieśni kościelnej po polsku?
Przede wszystkim ci, których uznano za niezbędną siłę roboczą. Tych Niemców, fachowców w swoich dziedzinach, szefowie zakładów starali się „wyreklamować” od wysiedlenia. W tych przypadkach dochodziło do sytuacji, że zatrzymywano nawet tych, którzy wyjechać jako Niemcy chcieli. Oni pracowali długo, także po zakończeniu całej akcji wysiedleń i weryfikacji. Sporo takich osób było choćby w Zakładach Urządzeń Przemysłowych w Nysie czy w nyskiej elektrowni.

Mogli otwarcie przyznawać się, że są Niemcami?
To jeden z paradoksów PRL. Na Górnym Śląsku, gdzie ludności przyznającej się – przynajmniej po cichu – do tego, że są Niemcami, było najwięcej, formalnie wszyscy byli Polakami. To był element komunistycznej propagandy, że skoro Polska te tereny zajęła, to zrobiła to ze względu na mieszkających tu masowo Polaków. Ten mit miał się dobrze przez cały okres Polski Ludowej. Aż po lata 80. dowodzono, że żadnych Niemców tu nie ma. Na Dolnym Śląsku było odwrotnie. Ludność została niemal w całości wymieniona. Niemców pozostało tam bardzo niewielu. Ale im – przede wszystkim w rejonie Wałbrzycha, gdzie byli niezbędni w kopalniach węgla brunatnego – pozwalano legalnie funkcjonować. Uznano tam oficjalnie istnienie mniejszości niemieckiej, a nawet pozwalano na wydawanie czasopism w języku niemieckim, tyle że mocno obciążonych wpływami komunistycznej ideologii.

Wbrew oficjalnemu kursowi, w myśl którego na Górnym Śląsku zostali tylko Polacy, aparat bezpieczeństwa odnotowywał, że w wielu miejscowościach pozytywnie zweryfikowani Polacy nadal mówią po niemiecku…
W połowie 1947 roku informatorka „Marlena” współpracująca z Urzędem Bezpieczeństwa Publicznego w Prudniku donosiła: „Większa część rodzimej ludności poddała się weryfikacji jedynie dla zabezpieczenia majątków, natomiast ideał Polski tkwi tylko w jednostkach, przeważnie w starszych osobach. Młodzież jest jeszcze przesiąknięta duchem hitlerowskim. Wszystko, co dobre i piękne, jest niemieckie, a polskie to dla nich szumowina”. Marlena oceniała, że w Strzeleczkach dzieci w szkołach uczą się wprawdzie języka polskiego, ale w domach rozmawiają po niemiecku. Ludność w okolicy Strzeleczek jest – jej zdaniem – w 50 procentach usposobiona po stronie niemieckiej i antyrządowo.

Władze nie przyglądały się temu biernie. Za mówienie po niemiecku wlepiano mandaty karne, a zdarzały się przypadki nawracania na język polski przy użyciu milicyjnej pałki.
W lipcu 1947 w materiałach sprawozdawczych Powiatowego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego w Niemodlinie pisano, że większość pozytywnie zweryfikowanych Ślązaków, zamiast uczyć się języka polskiego, w ogóle nie chce mówić po polsku. Dotyczy to nawet osób znających ten język. Dzieci autochtonów, także znające język polski, również używają na co dzień niemieckiego. Ostatecznie wydano zarządzenie zakazujące mówienia po niemiecku w miejscach publicznych, a za jego używanie karano wysokimi grzywnami od tysiąca do – dla recydywistów - nawet 30 tysięcy złotych, zwolnieniem z pracy, a w skrajnych przypadkach wysiedleniem. Jeszcze w latach 60. w Oleśnie zwolniono z pracy kioskarkę za rozmawianie z klientami po niemiecku. A ona nie miała wyboru. Wielu z nich tylko w tym języku umiało liczyć. W Krapkowicach – mniej więcej w tym samym czasie – rozwiązano karnie orkiestrę za granie niemieckich piosenek.

Urząd Bezpieczeństwa alarmował, że na Śląsku Opolskim działają dywersyjne grupy niemieckiej młodzieży. Same ich nazwy czasem brzmią złowrogo – Werwolf (Wilkołak), a czasem raczej zabawnie - Szarotkowi Piraci (Edelweisspiraten)…
W okresie wojny koreańskiej powstawały różne grupy młodzieży. Także wśród ludności napływowej. Spodziewano się powszechnie, że wkrótce dojdzie do konfliktu światowego. Część młodzieży śląskiej czy niemieckiej też na wybuch nowej wojny czekała. Ale sporo tego niemieckiego podziemia było efektem kreacji aparatu. W latach powojennych w domach było sporo broni. Trzymanej choćby dla samoobrony przed szabrownikami. Jak u kogoś broń znaleźli, a on się z innymi osobami spotykał – w jakichkolwiek sprawach – łatwo było go wrobić w przynależność do grupy zbrojnej. Pod byle pretekstem można było zostać oskarżonym o próbę obalenia ustroju siłą. Mogło to spotkać na przykład grupę, która kryła się w lesie, by uniknąć wysiedlenia. Jej istnienie UB odnotowuje m.in. w powiecie strzeleckim.

Inną okazją do demonstrowania przywiązania do niemieckości była akcja wydawania obywatelom pierwszych dowodów osobistych na początku lat 50. Wielu odmawiało przyjęcia dowodu, inni w formularzu uparcie wpisywali narodowość niemiecką.
Podczas tej akcji ankietowej w 1952 roku około 67 tysięcy mieszkańców województwa opolskiego mimo wiążącego się z tym ryzyka zadeklarowało narodowość niemiecką. Połowa z nich mimo gróźb ze strony władz nie chciała tej deklaracji zmienić. Około dwóch tysięcy odmówiło wypełnienia ankiety. W aktach bezpieczeństwa odnotowano zachowanie niejakiego Alfonsa Grzymka z Głogówka (jak zapisano, byłego oficera Wehrmachtu), który w punkcie ankietowym ostentacyjnie podarł formularz swojej żony, która wpisała do niego narodowość i obywatelstwo polskie. Wobec takich osób stosowano kary grzywny lub aresztu. Mimo to jeszcze w 1955 roku około 5 tysięcy Opolan uparcie przyznawało się do narodowości niemieckiej.

Do ankiet i dowodów zniechęcało Ślązaków związane z tym polszczenie nazwisk i imion. W mojej rodzinie też nie ostał się nie tylko żaden Berthold, ale także Alfred czy Ryszard (nadto kojarzył się z niemieckim Richardem). To nie mogło nastawiać do Polski pozytywnie.
Ks. Joseph Spilla, wieloletni proboszcz w Łanach w powiecie kozielskim, miał – według materiałów UB – powiedzieć, że takiej Polski nie szanuje. Kiedyś był Polakiem, ale teraz – po siedmioletnich prześladowaniach – już się nim nie czuje. Tak samo jak on myślą wszyscy Ślązacy – pisał funkcjonariusz. Polska nie pozyskała ich sobie i nie pozyska. A ksiądz w 1952 roku został pod zarzutem szerzenia wrogiej propagandy aresztowany.

Jeszcze bardziej przejmującą diagnozę życia w PRL-u dał mieszkaniec Zawadzkiego o imieniu Ludwik, były powstaniec śląski, a w latach 50. pracownik spółdzielni „Społem” w Strzelcach Opolskich.
„W 1921 roku głosowałem za Polską i walczyłem jako powstaniec – mówił. – Ale gdybym wiedział, że to taka Polska będzie, to w ogóle nie głosowałby na nią. Wstydzę się przyznać, że o taką Polskę walczyłem, bo teraz to jest kłamstwo, cygaństwo, oszustwo i wyzysk człowieka”. Dyskryminowanie Ślązaków dodatkowo wzmacniało postawy proniemieckie. W materiałach Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego otwarcie ubolewano, że ludność miejscowa była traktowana na tym terenie jako coś niższego, a tym samym niedopuszczana do zajmowania jakichkolwiek stanowisk, co stworzyło możliwość roboty wroga na tym odcinku.

Nie trzeba było roboty wroga. Tym ludziom Polska tak się pokazała…
Wiadomo, że państwo było komunistyczne, opresyjne. Powielało wzory sowieckie pod formalnie polską administracją. Ale dla Ślązaków to była Polska. Ludność napływowa ze Wschodu, która się z sowiecką administracją zetknęła wcześniej, miała wyraźniejszą świadomość, że PRL nie jest autentycznym państwem polskim, tylko swoistym tworem pod sowiecką okupacją. Ludność miejscowa często tego rozróżnienia w sobie nie miała. Dodatkowo negatywnie do Polski nastawiała ją walka z Kościołem i przymusowa kolektywizacja. Ślązacy bardzo twardo o zachowanie swojej własności walczyli. Opór przeciw spółdzielniom produkcyjnym był wśród Ślązaków największy. A spółdzielni było w naszym regionie bardzo mało.

Rok 1956 był na Śląsku Opolskim przełomowy pod wieloma względami. Po pierwsze, ruszyła akcja łączenia rodzin, po wtóre, niewiele brakowało, by już wtedy oficjalnie uznano mniejszość niemiecką…
Łączenie rodzin zaczęło się nawet już w 1955. W ciągu paru lat wyjechało wtedy do Niemiec kilkadziesiąt tysięcy ludzi. W materiałach Komitetu Wojewódzkiego PZPR pisano o tym z ulgą. Uważano, że to jest dobra okazja, by się tych ludzi przywiązanych do niemieckości pozbyć. A w październiku 1956 władze partyjne były rzeczywiści skłonne zgodzić się na uznanie mniejszości niemieckiej i na nauczanie niemieckiego w szkołach. W apogeum przełomu KW PZPR podjęło już nawet taką uchwałę. Potępiono nawet przymusową polonizację i zakaz używania niemieckiego wcześniej. Ale wkrótce potem sprzeciwiła się grupa Ślązaków wyraźnie polskiej, a nawet nacjonalistycznej orientacji. Ostatecznie zdecydowały naciski z góry, przede wszystkim Aleksandra Zawadzkiego. To razem spowodowało, że uchwałę potraktowano jako pomyłkę i wrócono do doktryny, że na Śląsku Opolskim mieszka wyłącznie ludność polska.

Kolejna fala łączenia rodzin ruszyła w latach 70. po KBWE w Helsinkach. Paradoksalnie, starającym się o wyjazd do RFN najbardziej opłacało się wpisywać w podaniu narodowość niemiecką. Dostawali wtedy nie polski paszport, ale dokument podróży – w jedną stronę. Pozwalał on zabrać więcej zapakowanego w skrzynie dobytku i ułatwiał start w Republice Federalnej tym, którzy przyjeżdżali jako Niemcy.
Wtedy z Polski chciało wyjechać – z przyczyn ekonomicznych – wielu ludzi. To, co władze nazywały łączeniem rodzin, było w rzeczywistości emigracją. O różnych podłożach. Od tożsamościowego – wyjeżdżam, bo jestem Niemcem – po ekonomiczne. Ludność miejscowa na Opolszczyźnie była w tej szczególnej sytuacji, że przynajmniej niektórzy mogli wyjechać na Zachód legalnie. I korzystali z tego. Oczywiście niektórzy przez lata dostawali wyłącznie odmowy wyjazdów. I mieli tych odmów całe pękate teczki.

Struktury mniejszości niemieckiej zbudował Johann Kroll, podejmując około roku 1988 słynną akcję zbierania podpisów. Ale różne oddolne próby rozpoczęły się znacznie wcześniej…
Pierwsze inicjatywy – bacznie przez służby obserwowane – rozpoczęły się już w 1983 roku. Było to pokłosie stanu wojennego, który zahamował możliwość legalnych wyjazdów do Niemiec. Skoro ludzie nie mogli wyjechać indywidualnie, podejmowali działania grupowe. Sądzono, że jak powstaną jakieś grupy Niemców, koła sympatyków, to władze chętniej się ich pozbędą. W rzeczywistości władze dawały paszporty inicjatorom, by to ich się pozbyć. Same koła intensywnie inwigilowano, podsłuchiwano itd. Próbowano werbować agentów. I to się czasem udawało, przede wszystkim za zgodę dla takiego zwerbowanego na wyjazd. Bo przecież to SB dysponowała paszportami.

A jak aparat reagował na powstawanie struktur w końcówce lat 80.?
W 1986 roku miały się odbyć dwa kongresy Niemców. Jeden na Górze św. Anny, drugi w Raciborzu. SB w obu województwach dokonała prewencyjnych aresztowań. Na osoby przybywające do obu miejscowości urządzono obławę. Odbycie spotkań uniemożliwiono. Pod koniec lat 80. funkcjonariusze rozbijali zebrania mniejszości, a także nachodzili i nękali zbierających podpisy. Niektórych zastraszono i wypchnięto z Polski tuż przed przełomem 1989, dając do ręki paszport. Znam przypadek człowieka, którego przekupiono paszportem w zamian za oddanie zebranych podpisów za zalegalizowaniem mniejszości. To były podobne próby dezintegracji jak w okresie „Solidarności”. Zresztą organizowanie się mniejszości uważam za proces analogiczny z powstawaniem „Solidarności”. W obu przypadkach cele były zbieżne: chodziło o prawa człowieka, prawa obywatelskie, o tożsamość i wolność. Przy czym po 1987 roku mniejszość nie walczyła już o prawo do wyjazdu, ale o prawo pozostania u siebie i bycia Niemcem tutaj.

Krzysztof Ogiolda

Jestem dziennikarzem i publicystą działu społecznego w "Nowej Trybunie Opolskiej". Pracuję w zawodzie od 22 lat. Piszę m.in. o Kościele i szeroko rozumianej tematyce religijnej, a także o mniejszości niemieckiej i relacjach polsko-niemieckich. Jestem autorem książek: Arcybiskup Nossol. Miałem szczęście w miłości, Opole 2007 (współautor). Arcybiskup Nossol. Radość jednania, Opole 2012 (współautor). Rozmowy na 10-lecie Ustawy o mniejszościach narodowych i etnicznych, Gliwice-Opole 2015. Sławni niemieccy Ślązacy, Opole 2018. Tajemnice opolskiej katedry, Opole 2018.

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.