Krzysztof Bil-Jaruzelski: Graliśmy ładnie dla oka, ale co z tego?

Czytaj dalej
Fot. Wojciech Wojtkielewicz
Marta Gawina

Krzysztof Bil-Jaruzelski: Graliśmy ładnie dla oka, ale co z tego?

Marta Gawina

Często moi partyjni koledzy mawiali, że musimy odmłodzić Sojusz. Te deklaracje kończyły się w momencie tworzenia list wyborczych. Wtedy doświadczony działacz twierdził, że jeszcze raz wystartuje, a młody pójdzie na 7. miejsce – mówi Krzysztof Bil–Jaruzelski, były szef SLD na Podlasiu. Po raz pierwszy podsumowuje pięć lat swoich rządów.

Wygląda na to, że Pana rezygnacja z funkcji przewodniczącego SLD była wyprowadzeniem sztandaru. Nie bardzo ma kto po Panu przejąć schedę na Podlasiu. Styczniowa konwencja wyborcza została przeniesiona na kwiecień.

– Mam nadzieję, że tak nie jest. SLD już kilkakrotnie przeżywał trudne momenty, był na zakręcie. Co jakiś czas pojawiała się też na lewicy konkurencja. Jednak do tej pory tak się działo, że Sojusz wychodził z problemów. Oczywiście jesteśmy obecnie w trudnej sytuacji. Może to jeden z powodów, dla którego nie ma kolejki chętnych do objęcia stanowiska przewodniczącego. To stanowisko oznacza dzisiaj ciężką pracę, brak splendoru, brak obecności w parlamencie, a także często w mediach. Nie daje, powiedzmy umownie, żadnych korzyści. W związku z tym nie ma nadmiaru chętnych.

Czy wymienił Pan właśnie powody, dla których zrezygnował ze stanowiska?

Nie. Raz jeszcze przypomnę. Kierowałem SLD przez pięć lat w bardzo trudnym momencie. Notowania SLD krajowe i regionalne spadały. Traciliśmy elektorat. To był okres o wiele trudniejszy niż ten, kiedy partia miała swojego premiera, kiedy lokalny szef mógł się z nim skontaktować albo z ministrami, wojewodami, czy marszałkami. Teraz od wielu lat jesteśmy w głębokiej opozycji. Nie mamy do zaoferowania nic oprócz ciężkiej pracy. To spowodowało, że z partii zaczęli odchodzić ludzie, którzy byli nastawieni na życie w łatwych czasach. Kiedy można było osiągnąć sukces osobisty, zawodowy, polityczny, pełnić ważne funkcje, wtedy ludzi było więcej. Teraz, gdy trzeba poświęcić swój prywatny czas, a nawet własne pieniądze na wyjazdy, telefony, benzynę, jest ich mniej. Ja, po pięciu latach tak intensywnej i trudnej pracy np. przy konstruowaniu list wyborczych w momencie, gdy balansuje się na krawędzi progu wyborczego uznałem, że przyszła pora, by zająć się tym, czym zajmuje większość ludzi, czyli swoją pracą zawodową. Ja nie żyję z polityki i cieszę się z tego. Nikt nie może zarzucić mi, że dorobiłem się na polityce.

Czy koniec sprawowania funkcji szefa oznacza też rozstanie się z SLD?

– Nadal jestem członkiem Sojuszu Lewicy Demokratycznej i nie zamierzam się z nim rozstawać.

To gdzie są Pana następcy?

Czytałem komentarze pod tekstem o odwołaniu styczniowej konwencji SLD. Tam dobrzy koledzy z partii radzą jej odmłodzenie, odbudowę struktur w terenie itp. I tu wypadałoby zapytać: przyjacielu, dlaczego tego nie zrobiłeś, kiedy mogłeś to zrobić? Problemy tak naprawdę zaczęły się wtedy, kiedy Sojusz miał 40 proc. w sondażach i rządził niepodzielnie w kraju, w województwie i wielu miastach. To był najlepszy czas na odmładzanie partii. Pojawiło się mnóstwo młodych ludzi, często już z doświadczeniem, jednak starsi koledzy nie chcieli ich dopuszczać do kwestii decyzyjnych. Młodzi mieli wyłącznie roznosić ulotki. Szczytem szczęścia było stanowisko asystenta, który nosił teczkę za swoim szefem. I właśnie przez to powstała luka pokoleniowa. Chodzi głównie o lata 2001–2003. Gdyby wtedy młodzi ludzie zostali dopuszczeni do władzy, dziś mieliby 40 czy 50 lat i byliby w stanie spokojnie przejąć stery. Ja też przekonałem się na własnej skórze, jak wtedy rozumiano stawianie na młodych. Myślę tu o wyborach prezydenckich w 2002 roku, kiedy straciliśmy historyczną szansę na zwycięstwo.

W naszym regionie też mamy tę lukę pokoleniową?

Niestety. Nie ma tego pokolenia średniego. Wiadomo też, że bycie w opozycji nie sprzyja napływowi nowych członków. Teraz młodzi ludzie pukają do drzwi innych ugrupowań.

Panu przez te pięć lat też nie udało się przyciągnąć młodych ludzi?

– Starałem się. Muszę przyznać, że to pytanie to okazja do ciekawych refleksji. Często moi partyjni koledzy mawiali, że musimy odmłodzić Sojusz, że trzeba stawiać na młodych. Te deklaracje kończyły się w momencie, kiedy trzeba było tworzyć np. listy wyborcze. Wtedy ten bardziej doświadczony działacz twierdził, że jeszcze raz wystartuje, a młody pójdzie na 7. miejsce. Po prostu w kwestii odmłodzenia trzeba coś robić, a nie tylko mówić. W ostatnich wyborach samorządowych udało nam się wystawić na czołowych miejscach właśnie młodych ludzi oraz sporo kobiet. Żałuję, że ten okres debiutu przypadł na moment kiedy mieliśmy poparcie w Białymstoku w granicach 10 proc. a nie 20 proc. Miasto zyskałoby naprawdę dobrych radnych. Zabrakło niewiele. Nie będę ukrywał, że te wybory spowodowały wiele krytycznych opinii pod moim adresem, może nawet paru kolegów straciłem. Bo mieliśmy doświadczonych polityków, którzy chcieli odmładzać partię, ale w następnych wyborach.

A którzy to doświadczeni podlascy działacze nie chcieli dopuścić młodych?

– Nie chcę używać nazwisk. Jesteśmy w trudnej sytuacji i każde oceny powinny być wyważone. Natomiast sami członkowie SLD i ludzie, którzy obserwują scenę polityczną wiedzą, jaka była aktywność polityków, którzy kiedyś reprezentowali Sojusz, a jaka jest ich aktywność teraz, gdy przestali mieć coś z polityki. Nazwiska łatwo odgadnąć.

Kiedy szefował Pan SLD, były wybory parlamentarne, prezydenckie, do europarlamentu i samorządowe. Wyniki nie były najgorsze, ale wielkich sukcesów też nie było.

– To też wina systemu wyborczego, który nie promuje średnich partii, a wręcz przeciwnie – utrudnia im życie. Pewnie sytuacja wyglądałaby zupełnie inaczej, gdybyśmy dostawali dosłownie o pół procenta, czy o procent większe poparcie. Gdybyśmy w Białymstoku dostali kilkaset głosów więcej mielibyśmy radnego w sejmiku. Gdybyśmy dostali trochę lepszy wynik na południu regionu mielibyśmy dwóch radnych. To całkowicie mogłoby zmienić sytuacje polityczną w sejmiku. Zabrakło nam niewiele. Niemniej chciałem przypomnieć, że Podlaskie nigdy nie było bastionem lewicy. To jest teren bardzo konserwatywny, o sympatiach głównie prawicowych. To nie są tereny ziem zachodnich, odzyskanych, gdzie te wyniki zawsze były dużo lepsze.

Tak, ale były też czasy, że w białostockiej radzie było kilku radnych lewicy, podobnie było w sejmiku, do tego marszałek, posłowie. Czy to tendencja ogólnokrajowa przyczyniła się do tego, że teraz w radzie np. Białymstoku jest tylko jeden radny?

– W całym kraju zmieniła się sytuacja polityczna. Był taki moment, kiedy to myśmy osiągali te najlepsze wyniki. To był okres, w którym prawica była w maksymalnym kryzysie. Wtedy mieliśmy łatwiejszą sytuację. Obecna scena polityczna dopiero się kształtowała. Nie było PO, PiS. Byliśmy dużą, silną partią, okrzepłą.

To co się stało, że duża, silna partia nie weszła nawet do parlamentu?

– Są dwie przyczyny, jak sądzę. W tym jedna zupełnie kluczowa. Lewica wygrywała wybory kilkanaście lat temu z dużymi nadziejami. Przychodziła po trochę skompromitowanym rządzie Jerzego Buzka. Mieliśmy kryzys finansowy. Gdziekolwiek pojawiał się Leszek Miller, przychodziły tłumy. Zdobył władzę z ponad 40-procentowym poparciem. Takiemu wynikowi towarzyszą nadzieje na zmianę. Lewica zrobiła dużo dobrego jeśli chodzi o sprawy międzynarodowe, gospodarcze, zarządzanie krajem. Uratowała finanse państwa. Ale nie dała społeczeństwu tych reform, na które ludzie czekali, czego spodziewali się od partii lewicowej. Chodzi głównie o te sprawy, które dziś daje w większości PiS. Gdyby lewica zajęła się sprawami społecznymi, zwykłym człowiekiem, pewnie byłoby inaczej. Nie spełniła tych oczekiwań, a wyborca łatwo nie wybacza. Jeszcze rok temu przed wyborami parlamentarnymi spotkałem się z pracownikiem z zakładu mechanicznego. Kiedy zapytałem, czy na mnie zagłosuje, powiedział, że tak, ale ludzie nie zapomną lewicy tego, co robiła 10 lat temu. A pamiętają np. podniesienie cen biletów dla studentów, bary mleczne etc. Druga sprawa to powrót do partii władzy ludzi, którzy być może nie powinni w polityce funkcjonować.

Pan objął fotel przewodniczącego SLD w 2011 roku. Już wtedy sytuacja partii nie była łatwa. Czy nie było to porywanie się z motyką na słońce?

Pamięć wyborców, o którą broń Boże, nie można mieć pretensji, jest dużo większa, niż nam się wydawało. Natomiast lewica jest konsekwentna i jest kopalnią pomysłów. To my jako pierwsi podnieśliśmy kwestię minimalnej stawki godzinowej, wynagrodzenia minimalnego. Zgłosiliśmy to, zebraliśmy podpisy i nic. Tuż przed wyborami te same hasła podchwyciły PO i PiS. I PiS je wprowadził, choć nikt nie zdaje sobie sprawy, że to był pomysł SLD. Nie byliśmy w stanie się przebić, bo np. nasze konwencje programowe były przerywane przez konferencje jakiegoś posła PO, czy z innej partii. Jeżeli chodzi o mnie, to jest takie pojęcie pyrrusowego zwycięstwa. Można to sparafrazować na pyrrusową porażkę. Mam satysfakcję taką, że w województwie, które dla lewicy jest o wiele trudniejsze niż zachodnia i centralna Polska osiągaliśmy wyniki porównywalne albo i lepsze. Jeśli chodzi o wybory prezydenckie, parlamentarne, to np. w Białymstoku osiągaliśmy 10 proc. To lepszy wynik, niż lewica osiągnęła w Poznaniu i Wrocławiu gdzie było kilku posłów i europosłów. Wynik w stolicy Podlasia zrobiliśmy praktycznie z nowymi ludźmi, z nowymi nazwiskami, choć wiele osób nas za to krytykowało. A był to rezultat trzeci czy czwarty w Polsce. Uważam to za duży sukces. Podobnie było z wynikiem Magdaleny Ogórek w wyborach prezydenckich, choć sam jej start w wyborach to już inna historia.

Mówi Pan o dobrych wynikach, które nie przełożyły się na konkretne korzyści. Nie ma mandatów poselskich, jest niewiele mandatów w samorządach.

To oczywiście boli, ale tak się dzieje w każdej dziedzinie życia: w sporcie, kulturze, biznesie...

SLD była potrzebna współpraca z Ruchem Palikota?

SLD zawsze było poddawane takiej presji środowisk lewicowych, żeby się jednoczyć. Potem przychodziła proza życia, czyli układanie list wyborczych, ustalanie koalicji, wspólnego programu i okazywało się, że każdy ma inne oczekiwania. Każdy chce się połączyć, ale na swoich warunkach. O ile sprawy personalne byliśmy w stanie uzgodnić z koalicjantami, nie kłóciliśmy się, choć w kilku przypadkach byliśmy blisko tego, to o porozumienie w sprawach fundamentalnych było już o wiele trudniej. I to nas wypchnęło z parlamentu. Dlatego dziś posłami nie są Janusz Palikot, Barbara Nowacka, Leszek Miller i ja. Gdybyśmy wystartowali jako komitet wyborców, a nie koalicja, przekroczylibyśmy próg wyborczy i mielibyśmy trzydziestuparu posłów w Sejmie. Wprowadzilibyśmy zupełnie inny styl pracy, bylibyśmy ostoją rozsądku i spokoju.

Zrobił Pan już bilans zysków i strat na stanowisku przewodniczącego?

Odpowiem obrazowo. Często oglądam zdjęcia z różnych spotkań partyjnych, mam satysfakcję, że u nas jest stosunkowo wielu młodych ludzi. Nie wszędzie tak jest. Nie każde województwo zdecydowało się na sięganie po nowych ludzi, na wystawianie ich na dobrych miejscach na liście. Oczywiście boleję, że tym ludziom nie udało się wygrać. Cieszę się, że mamy mandat w radzie miasta Białystok, cieszę się, że wokół podlaskiego SLD pojawiło się trochę ludzi z zewnątrz. W oparciu o nich – jestem przekonany – można budować. Wykonaliśmy to, co jeszcze inne organizacje czeka. Tutaj mam satysfakcję. Cieszę się też, że SLD uniknęło charakterystycznego dla minionych epok prania brudów. Oczywiście zawsze są osoby niezadowolone.

A porażki?

Często mówi się w piłce nożnej, że mecz był brzydki, drużyna grała kiepsko, ale wygrała. Po dwóch miesiącach wszyscy będą pamiętać tylko wynik, a nie styl gry. Podobnie jest z nami. Graliśmy ładnie, czasami nawet pięknie dla oka, ale nie osiągnęliśmy wyniku jakiego byśmy chcieli.

Może w osiągnięciu wyniku pomógłby Włodzimierz Cimoszewicz? Czy SLD próbowało wciągnąć byłego senatora do współpracy?

Przyznam, że oczekiwałem tego pytania. Włodzimierz Cimoszewicz to wielka postać, ogromne nazwisko na scenie politycznej. Ma ogromny autorytet. Szanuję go za niezależność poglądów, za nazywanie rzeczy po imieniu, za niechowanie się za nowomową, za slangiem politycznym. Wie czego chce i stara się to realizować. Prawdą jest też, że Włodzimierz Cimoszewicz pełnił z ramienia SLD wszystkie najważniejsze funkcje w państwie. Był m.in. marszałkiem Sejmu, premierem, ministrem spraw zagranicznych, sprawiedliwości, był kandydatem na prezydenta Polski. Swoją karierę polityczną zawdzięcza również SLD. Sojusz bez wątpienia wyglądałby dziś inaczej, gdyby Włodzimierz Cimoszewicz bardziej zaangażował się w wewnętrzne sprawy partii. Niestety, nie zaangażował się, a wystarczyło bardzo niewiele, by w znaczący sposób wpłynął na podlaską lewicę.

Czy jako szef SLD rozmawiał Pan na ten temat z Włodzimierzem Cimoszewiczem?

– Odbyliśmy rozmowę z panem Cimoszewiczem przy okazji wyborów do Parlamentu Europejskiego. Zaproponowaliśmy mu jedynkę na liście wyborczej. Odniósł się do naszej propozycji życzliwie, ale stwierdził, że przyszedł moment, kiedy myśli raczej o politycznej emeryturze. Wspomniał, że gdyby była to formuła jednej szerokiej listy lewicowej, być może rozważyłby start w wyborach. Ale jak wiadomo były dwie listy: Europy plus i SLD. Oni nie weszli, ale odebrali nam parę mandatów. Natomiast samą rozmowę z Włodzimierzem Cimoszewiczem wspominam bardzo dobrze.

Jaka jest teraz podlaska lewica?

Jest mniej więcej taka sama, jak w innych częściach Polski. Jest osłabiona, mało obecna w samorządach, nieobecna w parlamencie, ma trudne warunki do działania, trudne otoczenie. Ma potężnych rywali dookoła. Pojawili się nowi gracze na rynku politycznym: Nowoczesna, Kukiz. To partie, których jeszcze kilka lat temu nie było. Nie wiem, jak ta scena dalej będzie się kształtowała. Natomiast uważam, że dla lewicy cały czas jest miejsce. Mieliśmy wiele dobrych pomysłów, które przejęły od nas inne partie. Myślę, że i nam nie zabraknie dobrych postulatów na przyszłość. W tej chwili SLD nie ma nic do stracenia. I w każdej chwili może się odbić. Na całym świecie jest zapotrzebowanie na lewicę.

Wspomniał Pan, że zostaje w Sojuszu Lewicy Demokratycznej, natomiast nie otrzymuje Pan propozycji z innych partii?

Nie otrzymuję żadnych propozycji. Jestem i będę w SLD.

Konwencja, która ma wyłonić nowego szefa SLD w Podlaskiem zaplanowana jest na wiosnę. Kandydatów ponoć jest kilku. Do kogo
Panu bliżej: Janusza Kochana, Karola Korneluka, Andrzeja Waszkiewicza czy Arkadiusza Waszkiewicza?

Mamy jeszcze sporo czasu do podjęcia decyzji. Z wyborem przewodniczącego będziemy musieli sobie poradzić.

Marta Gawina

Białostoczanka i dziennikarka z kilkunastoletnim stażem, którą świat ciągle potrafi zadziwić. Także świat polityki, który na co dzień przybliżam naszym Czytelnikom. Ustalam kto, z kim, dlaczego i co z tego mamy. "Buduję" też drogi, pilnuję komunikacji . Choć łopat nie wbijam, staram się być na bieżąco z najważniejszymi inwestycjami w Białymstoku i województwie podlaskim. Tak, tak czekamy na S19...

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.