Na kolacji z Magdą Gessler

Czytaj dalej
Piotr Jach

Na kolacji z Magdą Gessler

Piotr Jach

Proszę wyciszyć telefony. Obowiązuje zakaz wykonywania zdjęć i nakaz zachowania ciszy - takim komunikatem ze strony ekipy telewizyjnej rejestrującej całe wydarzenie rozpoczęła się dla gości kolacja po „Kuchennych rewolucjach” z Magdą Gessler w pabianickim barze, który dwa tygodnie temu przeszedł przemianę pod okiem słynnej restauratorki i gwiazdy TVN.

Obserwowanie tej ważnej dla lokalu chwili z pozycji gościa było ciekawym, choć nieco męczącym doświadczeniem. O wiele chętniej zajrzę do „Latającego Johana”, gdy nie ma już w nim wszędobylskich kamer i mikrofonów, a sympatyczni właściciele są już zapewne o wiele mniej spięci i zestresowani niż w dzień finału swojej rewolucji.

Wieczór zaczął się od poślizgu. Kolacja przesunęła się z godz. 19 na godz. 20, a potem jeszcze 45 minut. Choć kuchnia pracowała pełną parą, nie wszystko szło zgodnie z harmonogramem, a przecież to właśnie efekty jej pracy miały być bohaterami powstającego programu. Ale wieczór był ciepły, a wizja spotkania z Magdą Gessler i dobrej kolacji tak pociągająca, że żaden z gości nie narzekał. Trudno tylko powiedzieć, co trzymało przed zamkniętym lokalem dość liczną widownię przypatrującą się wszystkiemu co działo się przed „Niebem na talerzu” przemianowanym już na „Latającego Johana” . Chyba tylko chęć ujrzenia na żywo gwiazdy. Przyznać trzeba, że byli wytrwali.

Początek kolacji poprzedziła jeszcze tylko jedna formalność - wszyscy goście musieli potwierdzić zgodę na udział w programie i rejestrację ich wizerunków. Gdy 16 „tak” zarejestrowała kamera smartfona pana z produkcji, można było wejść do restauracji.

Lokalik jest niewielki, na pięterku domu, który wyraźnie nie powstał w celach gastronomicznych. W środku, w jednej z dwóch sal, jakimi dysponuje bar (tylko ona przeszła metamorfozę wizerunkową), stoi zaledwie kilka stolików. Jest ładnie. Przed emisją programu nie wolno ujawniać w mediach nowego wystroju lokalu, ale nikt nie powinien być rozczarowany - jest jasno i przytulnie. Kilka detali nawiązuje do nowej nazwy lokalu, która ma jeszcze jedno uzasadnienie. Jego właścicielami jest polsko-holenderskie małżeństwo Jadwiga Bukowiecka i Paul Deelman. Skąd się wziął w tym wszystkim Johan - to już trzeba będzie zobaczyć w tv.

Gramy!

Magia telewizji (oraz montażu) sprawia, że finałowe kolacje w „Kuchennych rewolucjach” wyglądają na niemal rodzinne imprezy. Ale nie z pozycji uczestnika. W trakcie nagrywania wszystko podporządkowane jest potrzebom produkcji, a zaprawiona już w bojach ekipa „rewolucjonistów” starannie o to dba. Szybko można się zorientować, że lubią mieć wszystko po swojemu i lepiej nie gadać, kiedy nie proszą.

Miejsce przy stole wygrałem jak na loterii - wraz z mamą właścicielki, nobliwą starszą panią, dla której z racji wieloletniej praktyki gastronomia nie ma żadnych tajemnic, oraz z energiczną bliską przyjaciółką pani Jadwigi - serdecznie dziękuję paniom za towarzystwo.

Magda Gessler zjawiła się jak letnia burza - nie wiadomo skąd. I zaraz wszędzie było jej pełno. Chyba jako jedyna z telewizyjnej ekipy, wyraźnie już zmęczonej kolejnym dniem zdjęciowym, kipiała entuzjazmem i humorem. Choć wśród gości byli jej wielcy fani, na wylewne powitania nie było czasu. Potrzeby programu są najważniejsze, a pierwszeństwo ma zawsze kamera. Na szczęście w przerwach między kolejnymi daniami pani Magda okazuje się znacznie przystępniejsza. Chętnie rozmawia z gośćmi, wymienia uwagi (już wiem, co zrobiłem nie tak, marynując pomidory) oraz uśmiechy. Wszyscy mający ją za zołzę byliby rozczarowani. W bezpośrednim kontakcie okazuje się ciepłą i towarzyską osobą, choć - co do tego nie ma cienia wątpliwości - bardzo prostolinijną. Widać, że u niej co w sercu, to na języku.

Pogaduszki nie trwały jednak zbyt długo. Magda Gessler śpieszyła się tego dnia do Katowic. Zniknęła z lokalu jeszcze przed deserem, pozostawiając nieutulonych w żalu gości, którzy liczyli na pamiątkową fotkę z restauratorką.

To jednak nie oznaczało jeszcze końca nagrania. Dopiero wtedy zaczęła się praca gości, bo każdy musiał opowiedzieć o swych wrażeniach na temat menu kolacji oraz wystroju lokalu. To już jednak zobaczycie Państwo w telewizji - w skrócie. I całe szczęście, bo to akurat ciągnęło się niemiłosiernie długo.

Wyszedłem z kolacji najedzony jak rzadko kiedy. Polędwiczki w sosie orzechowym z holenderskimi frytkami i zupę krem z sera (w karcie już od następnego dnia po nagraniu) zachowam w pamięci.

Piotr Jach

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.