Studentka przeżyła koszmar na granicy z powodu epidemii koronawirusa. Dziś nie chce jej pomóc sanepid. Napisała list do redakcji

Czytaj dalej
Fot. pixabay.pl
OG/Czytelniczka

Studentka przeżyła koszmar na granicy z powodu epidemii koronawirusa. Dziś nie chce jej pomóc sanepid. Napisała list do redakcji

OG/Czytelniczka

Jestem pewna, że nie tylko ja mam problem z niewiedzą i niekompetencją ludzi. Ludzi, który są na swoich stanowiskach po to, by pomagać i dzielić się wiedzą. Jednak to wszystko działa tylko w teorii - pisze w liście do redakcji Marta z Białegostoku. Wróciła z Belgii prawie dwa tygodnie temu i pozostaje w kwarantannie. Nie wie jednak kiedy będzie mogła wyjść z domu, bo podlaski sanepid nie chce udzielić takiej informacji. Przytłacza ją niepewność, ale nie to jest najgorsze. Prawdziwy koszmar przeżyła na granicy. Publikujemy list w niezmienionej formie.

Szanowna redakcjo,

piszę ponieważ nie zostało mi już nic innego. Chcę podzielić się historią powrotu do kraju, "pomocy" ze strony urzędników i ogólnego działania systemu.

Niespełna dwa tygodnie temu postanowiłam wraz z koleżanką wrócić do Polski, byłyśmy w Belgii na wymianie studenckiej. Bilety miałyśmy kupione na 22 marca.

13 marca byłyśmy na dużych zakupach, aby przez tydzień już nigdzie nie wychodzić. Z zakupów wróciłyśmy ok godziny 18 i już po chwili zaczęły pojawiać się niepokojące informacje o zamknięciu polskich granic, odwołaniu lotów itd. Pierwsza wersja jaka do nas dotarła była taka, że w poniedziałek 16 wszystkie granice zostaną zamknięte. Natychmiast przebookowałyśmy bilety na najbliższy termin. Tu warto zwrócić uwagę na kilka rzeczy. Mieszkałyśmy w miejscowości oddalonej od lotniska o ok. 100 km, możliwości dojazdu były bardzo ograniczone ponieważ większość przewoźników nie kursuje w nocy, a wiele przejazdów zostało po prostu odwołanych. Musiałyśmy więc najpierw dojechać do Brukseli, a stamtąd na lotnisko. Dlatego lot w sobotę nie wchodził w grę - nie istniała żadna możliwość aby zdążyć na samolot. Bilety miałyśmy więc na niedziele 15 marca.

Do 3-ciej w nocy, pakowałyśmy się jeszcze myśląc o podróży samolotem. Mały bagaż podręczny i plecak i szybkie decyzje co jest najważniejsze, co zabrać, co zostawić w wynajmowanym mieszkaniu. Próbowałyśmy się dodzwonić do ambasady w Brukseli, pod numer awaryjny ministerstwa spraw zagranicznych, aby dowiedzieć się czy loty są odwołane czy nie. Jedyne miejsce gdzie telefon został odebrany to informacja lotniska Modlin, gdzie pani powiedziała, że niestety oni jeszcze nic nie wiedzą i nie ma oficjalnych komunikatów. Opuściłyśmy mieszkanie z myślą o podróży samolotem.

O godz. 5 rano miałyśmy autobus do stolicy Belgii. Na miejscu byłyśmy ok. godz. 8 rano. Postanowiłyśmy zajść do ambasady w poszukiwaniu informacji. Przed godziną 10 stanęłyśmy u drzwi ambasady i mogłyśmy pocałować klamkę. Zamknięte. W między czasie zadzwoniłam na lotnisko i otrzymałam wiadomość, że wszystkie loty po północy są odwołane, czyli nasz niedzielny lot również. Zaczęłyśmy szukać innej drogi do domu- autokary. Na tablicy informacyjnej przy ambasadzie było podane kilka numerów telefonów, z czego działał tylko jeden. Po drugiej stronie słuchawki pani powiedziała, że autokarem jak najbardziej możemy wracać, że na pewno zostaniemy wpuszczone do kraju. Musimy się tylko przygotować na długie stanie w kolejce do granicy.

Kupiłyśmy bilety na przejazd Bruksela- Białystok. Wyjazd 13:30 na miejscu powinnyśmy być o 11:15. Tu miałyśmy dłuższą chwilę wytchnienia. Na granicę dojechałyśmy o 00:02 bez kolejki (do północy granice były otwarte, jednak dla nas już się zamknęły).

Najpierw do autokaru weszło dwóch funkcjonariuszy w strojach ochronnych i maskach, zmierzyli wszystkim temperaturę i wyszli. Kilka osób zagaiło rozmowę po polsku, chyba tylko po to żeby zaznaczyć, że jesteśmy Polakami. Wypełniliśmy karty (imię, nazwisko, pesel, adres zameldowania itp). I po chwili ruszyliśmy dalej.

Jechaliśmy za samochodem straży granicznej... z powrotem do Niemiec. W autokarze jechało wielu obywateli Białorusi, Ukrainy i Litwy, stewardessa pracująca dla przewoźnika powiedziała, że próbowała tłumaczyć pogranicznikowi, że na pokładzie ma Polaków i co z nami. Straż graniczna podobno odpowiedziała, że ich to nie interesuje i mamy wracać tam skąd przyszliśmy. Autokar był dwupoziomowy, ja z koleżanką byłyśmy na górze i naprawdę nie wiem, jak rozmowa ze strażą graniczną się potoczyła. Fakt pozostaje taki, że wróciliśmy na teren Niemiec.

Zatrzymaliśmy się na najbliższym parkingu, gdzie mieliśmy zdecydować co robić dalej. Ja ten czas wykorzystałam na próby dodzwonienia się i uzyskania jakiejś pomocy. Numer alarmowy ministerstwa spraw zagranicznych (uruchomiony aby pomagać właśnie takim osobom jak ja) nie działał, numery alarmowe jak 112 łączyły mnie ze stroną niemiecką (za drugim lub trzecim podejściem udało mi się połączyć z funkcjonariuszem mówiącym po angielsku, jednak nie mógł mi pomóc), ambasadą polską w Berlinie - również bez odzewu, aż koleżanka znalazła numer alarmowy tejże ambasady. Bez problemu udało się dodzwonić, pani stwierdziła, że mamy wracać na granicę. Mają obowiązek nas wpuścić do kraju a jeśli będą jakieś problemy mam zadzwonić ponownie i to ona będzie rozmawiała ze strażą graniczną.

Drugie podejście do granicy... ok. 3 godzin w kolejce. Wszyscy Polacy przesiedli się na dół autokaru, tak aby w razie jakichś rozmów ze strażą graniczną móc odezwać się, interweniować.

Gdy w końcu dotarliśmy do granicy, straż po raz wtóry chciała nas zawrócić. Po krótkiej rozmowie i głośnym wykrzykiwaniu jakim prawem, powiedzieli, że możemy wysiąść a autokar ma wracać na stronę niemiecką. Prawie o godzinie 4 rano stanęłam na polskiej ziemi. Myślałam, że już pójdzie z górki. Wysiadło nas około 10 osób. Uzupełniliśmy jeszcze raz kartki z danymi osobowymi. Zaciekawiła mnie jedna rzecz, nie było tam pytania o miejsce odbywania kwarantanny, tylko o adres zameldowania. Zapytałam czy adres zameldowania to jednocześnie adres odbywania kwarantanny - ten, pod którym będę sprawdzana. Tak. A skąd mam się tego domyśleć? Czemu jest to tak sformułowane? Jestem zameldowana i mieszkam z osobą w tak zwanej grupie ryzyka i kwarantanny nie mogę odbyć razem z nią w mieszkaniu. To wpisz co chcesz. Świetnie, prawda?

Pytałam straż graniczną, co mamy robić, bo z przejścia granicznego do domu mam jakieś 660 km. Oni nie wiedzą. Ale tu stać nie możemy, bo nie będą nas przecież pilnować. Czy mogą zorganizować nam jakiś transport na najbliższa stację kolejową, dworzec autobusowy... gdziekolwiek, skąd możemy się rozjechać. Nie, bo nie są przygotowani na coś takiego. Stacja kolejowa jest 25 km w tamtą stronę, możecie iść. To była cała pomoc ze strony straży granicznej. Z ciekawostek, jeśli chodzi o "wzmożone kontrole na granicach", nikomu z nas nie sprawdzili nawet dowodu osobistego.

Zaczęłam pytać kierowców samochodów osobowych czekających na przejściu, czy mają dwa miejsca wolne i mogą podrzucić nas... tak naprawdę gdziekolwiek. Po niedługim czasie udało się znaleźć kierowcę do Warszawy na dworzec centralny. Stamtąd pociągiem na stację Białystok i już w domu! Koniec problemów? Skądże.

Na dworcu czekała na nas pani z sanepidu i ratownik medyczny. Pobrali nam wymaz z gardła i powiedzieli, że w ciągu 2 dni będą wyniki. Tu znów pytania o adres zameldowania, jeszcze raz dopytywałam się, czy to adres kwarantanny bo to są zupełnie inne miejsca. Tak chodzi o adres kwarantanny. Gdy przedstawiłam sytuację, przez którą nie mogę wrócić do domu usłyszałam, że muszę znaleźć sobie inne miejsce w takim razie, ponieważ są nieprzygotowani na to, aby mnie gdzieś przyjąć. To samo dotyczyło mojej koleżanki. Udało mi się znaleźć nam miejsce - przygarnęła nas obie moja przyjaciółka, a sama pojechała za miasto do swojej rodziny. Usłyszałyśmy też, że kwarantanna ma trwać dwa tygodnie. Koniec problemów? Bynajmniej, jednak stały się jakby mniej dokuczliwe.

Po trzech dniach kwarantanny zadzwoniłam do sanepidu aby dowiedzieć się czy są już wyniki naszych testów.

- Proszę zadzwonić tam gdzie robili Pani testy.

- Czyli w moim przypadku na dworzec mam zadzwonić?

Pani pełna niedowierzania chyba trzy razy powtarzała "na dworcu Pani testy robili? Na dworcu?"

Opisałam całą sytuację. Pani stwierdziła, że ona nic nie wie i przekieruje mnie dalej. Sytuacja powtórzyła się z kolejną rozmówczynią. Kropka w kropkę te same zdziwienie i ta sama niewiedza.

W końcu zostałyśmy przełączone do pani, która podała nam informację o wynikach testów: są negatywne. Świetna wiadomość. Czy to oznacza, że możemy wrócić do domów? Tak, jak najbardziej możemy wrócić do domów, mamy dotrzymać kwarantannę do końca, ale możemy zmienić lokum. Zaczęłam dopytywać, czy na pewno nie stanowię nawet minimalnego zagrożenia dla mojej mamy.

-Nie no, tak to powiedzieć nie mogę... wirus może być uśpiony, może pani zarażać.

-Więc mogę wrócić do domu, do innych domowników i ich zarażać? Czy pani siebie słyszy? A co z policją? Jestem kontrolowana pod innym adresem, czy pani poinformuje policję o zmianie miejsca kwarantanny?

-Nie no, ja nie...my nie zajmujemy się wyciąganiem z listy kwarantanny. Pani sama zadzwoni.

-I mają mi uwierzyć na słowo?

- No nie… może pani pokazać im wyniki. Tylko ktoś musi je odebrać, bo pani sama nie może. Ale wyników to my nie mamy.

Otrzymałam numer do centrali sanepidu, która odesłała mnie do szpitala zakaźnego. Usłyszałam też, że jakbym miała jeszcze jakieś pytania to mogę dzwonić do prezesa rady ministrów, bo to on odpowiada za kwarantanny w kraju. W szpitalu powiedzieli mi, że wyniki faktycznie mają. Niestety nie można odebrać ich osobiście - szpital zakaźny w czasie pandemii. Pocztą, ani tradycyjną, ani elektroniczną też nie wyślą, bo to dokumentacja medyczna, a ponadto nie mają czasu na głupoty bo... pandemia. Dali nam wskazówkę, że zaświadczenie o wynikach lub coś w tym rodzaju może wystawić sanepid wojewódzki. Czyli miejsce, do którego zadzwoniłam na samym początku.

Stwierdziłam, że razem z koleżanką przesiedzimy te dwa tygodnie bez zmiany miejsca. Po co komplikować życie sobie i innym? Tym bardziej, że wyniki testu są niemiarodajne skoro możemy nadal zarażać. I tak spokojnie mijały nam kolejne dni. Codzienne wizyty miłych panów policjantów, oglądanie seriali, praca zdalna - standard.

Zbliża się koniec kwarantanny. Zadzwoniłam więc do sanepidu, aby upewnić się w jaki sposób liczone jest te 14 dni, co się dzieje po upływie tego czasu - ogólnie jak wygląda procedura. Pani powiedziała, że liczy się jako pierwszy dzień kwarantanny dzień po przyjeździe do kraju. Jednak nie informują policji o tym, że kwarantanna dobiegła końca, policja sama ma sobie wyliczyć te 14 dni i przestać nas sprawdzać. Pani poradziła też abym skontaktowała się z policją, oni już będą wszystko wiedzieć. Gdy przyjechała policja by "sprawdzić obecność" zapytałam policjanta, w jaki sposób kończy się kwarantannę. Po prostu przestają nas sprawdzać? Jak to działa? Powiedział, że czekają na informację z sanepidu o zakończeniu kwarantanny. Postanowiłam więc uświadomić go, że w takim razie będzie mnie sprawdzał do końca świata chyba, bo sanepid nie kontaktuje się z policją w sprawie wyciągnięcia z listy. Policjant zanotował mój numer telefonu i obiecał, że dowie się czegoś wyżej i skontaktuje się. Kolejnego dnia, inny patrolujący, te same pytania, ta sama niewiedza i ta sama odpowiedź. Kolejny dzień i znów to samo. Zadzwoniłam więc na posterunek policji, któremu podlegam. Pan stwierdził, że on dat zakończenia kwarantanny nie zna, ale mam informować patrol sprawdzający mnie i informować o tym, że niebawem kończę kwarantannę. Ponadto ostatniego dnia izolacji mam zadzwonić również na posterunek i poinformować dyżurnego o tym, że już jutro nie trzeba nikogo wysyłać, bo wracam do siebie. Pytanie, czy uwierzy mi tak na słowo zostawił bez komentarza.

Gdyby nie spotted Białystok prawdopodobnie nie pisałabym tego maila. A więc na ich stronie pojawił się mały post: "Ważna wiadomość dla wszystkich odbywających przymusową kwarantanne!: Zadzwońcie do swojego lekarza rodzinnego niech sprawdzi w systemie e-wuś do kiedy jesteście na kwarantannie, ponieważ czas waszej kwarantanny nie jest liczony od dnia przekroczenia granicy, a od dnia kiedy urzędnik wpisał wasze wnioski do systemu."

Zadzwoniłam do lekarza rodzinnego. I niestety aktualizacja w mojej przychodni nie została jeszcze wprowadzona. Powinnam skontaktować się z sanepidem, albo sprawdzić daty na dokumencie jaki dostałam po tym jak zostałam skierowana na kwarantannę. Niestety nie otrzymałyśmy żadnego dokumentu. Pani doktor, naprawdę jako jedyna osoba od wielu dni, udzieliła mi rzetelnych, jasnych informacji. Gdzie powinnam zadzwonić, kto jest odpowiedzialny za jakie dokumenty - wszystko czarno na białym. Po mojej rozmowie, moja koleżanka zadzwoniła do swojego lekarza, który również udzielił jej jasnych odpowiedzi. Znalazł w systemie informacje o tym, że jej kwarantanna trwa od 16 marca do 30, czyli 31 marca może już spokojnie wrócić do domu. Jestem niesamowicie wdzięczna za tę samotną wyspę zdrowego rozsądku i klarownego myślenia na oceanie niewiedzy. Koleżanka zadzwoniła do sanepidu aby potwierdzić te daty, ponieważ wstępie kwarantanna miała trwać do 29 marca. Pani w sanepidzie zapytała, kiedy wróciłyśmy do kraju i policzyła dni po czym poinformowała moją koleżankę z pełnym przekonaniem, że jej kwarantanna kończy się 29 marca. Gdy koleżanka powiedziała, że rozmawiała z lekarzem rodzinnym i tam w systemie widniała inna data, pani powiedziała, że w sumie to ona nie wie. Jako pierwszy dzień kwarantanny liczy się pierwszy dzień kontroli policji i od tego należy odliczyć 14 dni (znów wychodzi 29 marca). Jeśli chodzi o jakiekolwiek zaświadczenia np. przyjęcia na kwarantannę, czy odbycia kwarantanny - sanepid tego nie wystawia, pani z wielkim zdziwieniem zapytała "po co?". Stwierdziła też, że należy zadzwonić do ZUS-u ponieważ oni mają dostęp do systemu w którym są wszystkie takie dane i tam najłatwiej sprawdzić czas izolacji.

Zadzwoniłam więc do ZUS-u. Warto zaznaczyć, że prowadzę własną działalność gospodarczą, więc poza zwykłym potwierdzeniem daty końca kwarantanny miałam nadzieję, że dowiem się czegoś o odroczeniu płatności składek ZUS oraz o świadczeniu dla osób objętych kwarantanną. Oczywiście dowiedziałam się niewiele. Z ponad 30-minutowej rozmowy nie wynikło absolutnie nic. Sprawdzić daty pani nie może, bo nie ma dostępu do takich informacji. Jeśli chodzi o inne sprawy, zostałam odesłana na stronę internetową. Usłyszałam, że potrzebne będzie też zaświadczenie z sanepidu o odbyciu kwarantanny. Gdy powiedziałam, że rozmawiałam na ten temat z sanepidem i nie wystawiają taki zaświadczeń pani stwierdziła, że zaświadczenie lekarskie też będzie ok (od kiedy kwarantanna i L4 to to samo?). Pani była bardzo sympatyczna jednak mało pomocna, zasugerowała kontakt z sanepidem. W tym czasie moja koleżanka zadzwoniła do komisariatu policji, któremu podlega jej adres zameldowania (mieszka poza Białymstokiem) gdzie przeniesamowicie wspaniała pani w ciągu 30 sekund sprawdziła do kiedy koleżanka ma przebywać na kwarantannie i potwierdziła to, co koleżanka usłyszała od lekarza rodzinnego.

Jednak ja nadal nie mam żadnych informacji. Wzięłam przykład z koleżanki i zadzwoniłam na komisariat, któremu ja podlegam. Niestety tam nie udało mi się dowiedzieć niczego. Usłyszałam, że powinnam kontaktować się z sanepidem, ponieważ to oni decydują o czasie kwarantanny oraz wpisują i wypisują z listy, a sama policja nie ma możliwości sprawdzenia do kiedy mam przebywać na kwarantannie. Ciekawe, prawda?

Zadzwoniłam więc na komisariat koleżanki - znów niesamowita pani policjantka w ciągu kilku sekund powiedziała mi o tym, jak jestem wpisana do systemu, ile trwa moja kwarantanna, i kiedy mogę już spokojnie opuścić miejsce w którym jestem (kwarantanna trwa do 30 marca, 31 mogę już iść jako wolny człowiek).

Postanowiłam zadzwonić znów do sanepidu aby uzyskać jakiekolwiek potwierdzenie tej informacji. Jakie było moje zdziwienie, gdy pani powiedziała, że sanepid nie zajmuje się w żaden sposób kwarantannami. Oni, a i owszem zajmują się kwarantannami, gdy ktoś ma objawy koronawirusa lub miał kontakt z osobą zarażoną, jednak wcale nie zajmują się przypadkami takimi jak mój, czyli kwarantannami z ustawy. Nie wycofują osób z listy policji, bo to (uwaga cytat) "nie ich broszka", żadnych zaświadczeń (np. do zusu) nie będą wystawiać, nie mają takiego obowiązku i tyle. Gdy podkreśliłam, że brak takiego zaświadczenia może spowodować na przykład niewypłacenie świadczenia, które w tych ciężkich czasach może decydować tak naprawdę o przetrwaniu. Pani uspokoiła mnie mówiąc, że na pewno nie jestem jedyna. Powiedziała też, że nie ma dostępu do bazy danych, więc nie sprawdzi czasu trwania kwarantanny. Ostatnie co usłyszałam, to to, że po weekendzie będzie rządowa aplikacja/serwer/program (tych określeń pani używała zamiennie), w którym będzie można sprawdzić wszystkie informacje (jeżeli będzie działał tak jak aplikacja rządowa do kwarantanny, to Boże miej nas w opiece). Zapytałam, czy po weekendzie to poniedziałek, wtorek, czy raczej koniec tygodnia - pani stwierdziła, że nie wie i, że różnie to może być. Zapytałam też - skoro oni nie zajmują się takimi przypadkami jak mój, to gdzie mam dzwonić. "Może na stronie ministerstwa będzie jakaś infolinia". Faktycznie była, więc nie omieszkałam zadzwonić. Tam kolejna miła pani z bardzo dźwięcznym głosem na wszystkie moje pytania odpowiadała: "nie wiem", w pewnej chwili dodała, że to faktycznie infolinia dotycząca spraw związanych z koronawirusem, ale raczej higienicznych, na przykład jak myć ręce. W tym momencie ręce mi opadły...

Koleżanka zadzwoniła na komisariat, którego dzielnicowi sprawdzają nas codziennie (jeden z białostockich komisariatów), aby sprawdzić czy mają taką samą informację jak ten, któremu podlega jej adres zameldowania. Niestety, pan poprosił o telefon w późniejszym czasie, ponieważ system im akurat padł. Po jakimś czasie ja zadzwoniłam w to samo miejsce, i pani kazała mi policzyć dni od pierwszego sprawdzenia przez policję, gdy zaczęłam liczyć i wyszło, że 29 marca kończę kwarantannę policjantka potwierdziła to i powiedziała, że 30 mogę już spokojnie wrócić do domu. Moja koleżanka zadzwoniła na inny posterunek, gdzie usłyszała, że dzień wjazdu do Polski jest pierwszym dniem kwarantanny, więc w sobotę 28 kończymy, a w niedzielę możemy już swobodnie chodzić po mieście. Gdy koleżanka zapytała: Czy może Pan to sprawdzić w systemie? Padła odpowiedź: W jakim systemie?

3 różne komisariaty - 3 różne daty - 3 różne możliwości sprawdzenia informacji - 1 błąd i 30 tysięcy do zapłaty.

Gdy dziś wieczorem, około godz. 20 zadzwonił policjant (27.03.2020) z rutynową kontrolą, zażartowałam, że martwiłam się już bo jakoś strasznie późno nas sprawdza. Wywiązała się taka rozmowa:

- Późno, bo późno listy do nas spłynęły.

- O tak z ciekawości, a skąd takie listy spływają?

- Z sanepidu.

- No jasne, a jak można zrobić żeby nie być na takiej liście?

- A to nie policja się tym zajmuje. Trzeba do sanepidu. My ani nie wciągamy na listę, ani nie możemy z niej nikogo usunąć. To wszystko sanepid. My nie wiemy do kiedy pani na kwarantannie ma być i czy to drugi, czy dwunasty dzień. Dostajemy listę, imię, nazwisko i adres, i sprawdzamy. I tyle.

- Widzi pan bo ja dziś rozmawiałam z kilkoma osobami z sanepidu i mi mówili, że to już nie ich działanie, żeby mnie z takiej listy wyciągnąć.

- Znam jednego pana, co do nich dzwonił i się wszystkiego dowiedział, bo to ich i tylko ich obowiązek. Niech pani nie da się robić w balona. Ja dopóki będę miał panią na liście, będę panią sprawdzał. A jak nie będzie pani pod wskazanym adresem, to będą konsekwencje.

Na tym skończę historię. Nie wiem, kiedy wrócę do domu, do bliskich, nie wiem kto jest odpowiedzialny za cokolwiek, i nawet nie wiem gdzie mogłabym jeszcze zadzwonić.

Jestem pierwszym rzutem ludzi na kwarantannie "z urzędu/ustawy". Jestem pewna, że nie tylko ja mam taki problem z niewiedzą i niekompetencją ludzi. Ludzi, który są na swoich stanowiskach po to by pomagać i udzielać rad, dzielić się wiedzą - jednak to wszystko działa tylko w teorii.

Pozdrawiam serdecznie,
Czytelniczka Marta

W rozmowie telefonicznej Marta przyznaje, że jest pod wrażeniem działania podlaskiej policji. Przez ostatnie dwa tygodnie mogła na nich liczyć.

- Kontrole odbywają się między godziną 8 a 20. Mieszkamy na parterze, więc policjanci mają ułatwione zadanie. Dzwonią i proszą, byśmy wyszły z koleżanką na balkon. Zawsze pytają czy czegoś nam nie potrzeba kupić albo załatwić. Naprawdę dają radę w tej sytuacji - mówi Marta. Oczywiście policjanci sami zakupów nie zrobią, ale gdyby była taka potrzeba skontaktowaliby się z ośrodkiem pomocy społecznej, który pomaga w takich sytuacjach - dodaje studentka.

OG/Czytelniczka

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.