Tragedia w Choroszczy. W pożarze domu zginął 45-latek i trójka jego dzieci
Trzyletni Antoś, 8-letnia Weronika i 10-letni Stefan. Zwłoki rodzeństwa wyniesiono z płonącego budynku. Zginął tam też ich 45-letni ojciec. Jak przyjmuje prokuratura, to właśnie Radosław Z. miał dokonać podpalenia. Wszystko po kłótni z żoną. Mieszkańcy i znajomi są w szoku.
Mam niepełnosprawną, śmiertelnie chorą córkę. Walczę o każdy dzień życia dla niej. A tutaj... coś strasznego. Jakim trzeba być człowiekiem, żeby własne dzieci skrzywdzić? I to jeszcze w taki sposób – mówi mieszkanka okolic ul. Narwiańskiej, gdzie 26 lutego spłonął dom rodziny Z.
Gdy rozmawiamy z sąsiadami dzień po tragedii, ludzie snują tylko domysły. Ale na potwierdzenie ich teorii przez śledczych długo nie trzeba było czekać.
– Najbardziej prawdopodobna hipoteza jest taka, że przyczyną pożaru było umyślne podpalenie przez mężczyznę – mówi Łukasz Janyst z Prokuratury Okręgowej w Białymstoku.
Ogień rozprzestrzeniał się bardzo szybko. W zgliszczach, jak podają śledczy, znaleziono pojemnik z resztkami benzyny.
Pogorzelisko nie przypomina obrazów z miejsc pożarów, gdzie zostają tylko szkielety ścian. Na pierwszy rzut oka budynek wygląda normalnie, elewacja jest tylko lekko osmalona. Echa niedawnych wydarzeń zdradza brak szyb w oknach i zapach spalenizny. Dużo bardziej wymowne są zrobione przez strażaków zdjęcia całkowicie spalonych wnętrz budynku. Jakie rodzinne tajemnice były skrywane w tych ścianach?
Przyjechali ze Stanów Zjednoczonych
Urszula i Radosław – małżeństwo z trójką dzieci. Do Choroszczy sprowadzili się prawie dwa lata temu. Kilkanaście poprzednich spędzili w USA. Oboje są po studiach. Ona – z wykształcenia pielęgniarka, on – ponoć prawnik, ale za granicą pracował jako elektryk.
Sąsiedzi, którzy zechcieli z nami porozmawiać, o rodzinie wiedzą niewiele. Mówią, że Urszula Z. z Ameryki wróciła z dziećmi jako pierwsza. Mąż dojechał potem. 40-latka prawdopodobnie pracowała jako przedstawiciel farmaceutyczny, on wykonywał prace dorywcze.
Zamieszkali na osiedlu domków jednorodzinnych w Choroszczy, rodzinnej miejscowości Urszuli. Tu do dziś mieszkają jej rodzice. Mama przez wiele lat pracowała w tutejszym urzędzie miejskim, ojciec – w centrum kultury i sportu. Po śmierci ich wnuków i zięcia burmistrz miasta i gminy ogłosił od 1 marca trzydniową żałobę.
– To bardzo znana rodzina w Choroszczy, bardzo religijna – mówi Urszula Glińska z Urzędu Miejskiego w Choroszczy, wieloletnia współpracowniczka rodziców Urszuli Z., którzy są już na emeryturze. - To szlachetni ludzie, wykształceni, skromni, pracowici, serdeczni, zaradni życiowo. Tak samo jak pani Urszula i, wydawało się, jej mąż Radosław. Tym trudniejsze do pogodzenia się i zrozumienia jest to, co się wydarzyło. Choć nie jesteśmy bezpośrednimi ofiarami, to tragiczne, traumatyczne zdarzenie wszystkich nas, mieszkańców, głęboko dotknęło.
3-letni Antoś chodził do przedszkola w Choroszczy. Starsze dzieci: 8-letnia Weronika i 10-letni Stefan uczyły się w dwujęzycznej szkole w Białymstoku. Trenowały też w drużynie piłkarskiej gminnego klubu sportowego.
– Bardzo grzeczne, dobrze ułożone dzieci – mówi nam osoba z otoczenia klubu. - Dodaje, że najczęściej to ojciec przywoził je na zajęcia. Liczył, że dzięki nim syn i córeczka łatwiej zaadaptują się w nowym środowisku. I to się raczej udało. Jak słyszymy w klubie, nie były odludkami. Integrowały się, bawiły z rówieśnikami.
O 45-latku nikt złego słowa nie mówi. Interesował się dziećmi i ich postępami. Pozytywne o obojgu rodzicach wyrażają się też nauczyciele i wychowawcy.
- Rodzice angażowali się w wychowanie i opiekę nad dziećmi. Rodzina korzystała z oferty naszego centrum kultury. Nie izolowała się społecznie – wręcz przeciwnie: była widoczna w przestrzeni Choroszczy, nie stroniła od kontaktów społecznych – podkreśla Urszula Glińska.
- Widać było, że to zasobni ludzie: dwa dobre samochody przy domu stały – dorzuca jeden z mieszkańców ul. Narwiańskiej. A inna sąsiadka kręcąc głową dodaje: – Ale często tam awantury były. I interwencje policji.
Niebieska karta w sylwestra
Przed pożarem policja z interwencją była tu tylko raz, w sylwestra. Rodzinie założono tzw. niebieską kartę, o której funkcjonariusze poinformowali Miejsko-Gminny Ośrodek Pomocy Społecznej w Choroszczy.
– Procedura tzw. niebieskich kart została założona ze względu na to, że w momencie przyjazdu policji świadkami były dzieci – tłumaczy Urszula Glińska. – Wedle mojej wiedzy, małżonkowie określili to zdarzenie jako incydent, kłótnię małżeńską. Oboje wyrazili chęć dalszej pracy nad sobą i związkiem. Nie skorzystali z oferowanej pomocy psychologicznej i terapeutycznej.
Stwierdzili, że nie jest to konieczne, że z kryzysem poradzą sobie sami. Ponieważ nie było przesłanek do tego, że w tym domu dzieje się przemoc – wynikało to zarówno z rozmów z małżonkami, jak i późniejszych, kontrolnych wizyt policji w domu – po półtora miesiąca została podjęta decyzja o zakończeniu procedury Niebieskiej karty – z uwagi na brak zasadności jej dalszego prowadzenia. Było to w połowie lutego. Dwa tygodnie później doszło do tragedii...
Uciekła z domu i zawołała policję
Tragicznego wieczora, 26 lutego, 40-letnia Urszula Z. uciekła z domu po kolejnej awanturze z mężem. Wydaje się, że opuszczała dom w pośpiechu, bo – według świadków – miała na sobie kurtkę, ale była w klapkach (było około godz. 22.30, trwa zima). Kobieta nie miała też przy sobie telefonu komórkowego. Na nr 112 zadzwoniła od sąsiada.
Na Narwiańską został wysłany policyjny patrol. Dojazd – jak twierdzi rzecznik podlaskiej policji podinsp. Tomasz Krupa – zajął mu 6 minut od chwili otrzymania zgłoszenia. Dwie minuty przed dotarciem do celu mundurowi dostali kolejną informację: ten dom się pali!
– Kładłem się już spać. Najpierw usłyszałem wybuch, jakby coś eksplodowało, a potem za oknem zobaczyłem chmurę białego dymu... – relacjonuje nam jeden z mieszkańców Choroszczy.
Pożar rozwinął się bardzo szybko. Na tyle, że policjanci nie byli już w stanie wejść do środka. Chwilę po nich na miejsce dotarła straż pożarna.
– Środek domu cały objęty był ogniem. Z okien buchały płomienie. Wewnątrz panowało duże zadymienie. Strażacy musieli pracować w bardzo trudnych warunkach, w aparatach ochrony dróg oddechowych - opowiada mł. bryg. Piotr Chojnowski z Komendy Wojewódzkiej PSP w Białymstoku.
Strażak, który odbierał zwłoki, płakał
- Wszystko spaliło się w moment. Matka dzieci stała przed budynkiem i krzyczała. Na miejsce przyjechał ktoś z bliskich. Zapytał, czemu dzieci nie wyprowadziła. Ona że „jeszcze spały”. Musiała być w szoku – słyszymy od świadka pożaru.
Schody spłonęły. Strażacy musieli wchodzić na piętro po drabinie. Wynieśli cztery osoby: troje dzieci i ich ojca. Już nie żyli.
To była trudna akcja. Poruszyła nawet doświadczonych ratowników.
- Widziałam, jak strażacy znosili te dzieci przez okno. Lekarz po kolei stwierdzał zgony. Strażak, który te dzieci odbierał, zdjął kask, rzucił nerwowo w trawę, usiadł w samochodzie i zaczął płakać - nie może się otrząsnąć mieszkanka Choroszczy, która sama z trudem powstrzymuje łzy.
Umyślne podpalenie
Tragedia, szok, dramat... Te słowa odmieniane są dziś przez wszystkie przypadki, a o tajemniczym pożarze w Choroszczy mówią media w całej Polsce.
Na pogorzelisku przy Narwiańskiej pracowali technicy kryminalistyki i biegły z zakresu pożarnictwa. To jego wstępna opinia wskazuje na umyślne podpalenie.
W środę odbyły się sekcje zwłok wszystkich osób wyniesionych z płonącego domu.
- Biegli nie byli w stanie jednoznacznie określić przyczyny zgonu. Będą one znane dopiero po wykonaniu dodatkowych badań – zaznacza prokurator Łukasz Janyst. I dodaje, że na wyniki i pisemną opinię ekspertów trzeba będzie poczekać kilka tygodni. To ona wyjaśni, czy dzieci i ich ojciec zmarli na skutek obrażeń odniesionych w pożarze (ewentualnie zatrucia czadem), czy też sprawca najpierw dokonał zabójstwa, a potem wywołał pożar i popełnił samobójstwo.
Potocznie mówi się w takich przypadkach o tzw. rozszerzonym samobójstwie, ale – według ekspertów – właściwsze określenie to samobójstwo poagresyjne.
- Jak było w sprawie „choroszczańskiej”? Myślę, że prognozowanie czegokolwiek na tym etapie jest zbyt wczesne. Nie można wykluczyć, że dzieci mogły zginąć nie w wyniku pożaru, ale że ojciec najpierw pozbawił je życia, a dopiero później wywołał pożar. Być może też by zatrzeć ślady swojego działania - uważa dr hab. Ewa Guzik-Makaruk, prof. UwB z Katedry Prawa Karnego i Kryminologii.
Kryminolodzy jako przyczyny samobójstw, ale i samobójstw poagresyjnych wskazują czynniki biopsychologiczne (związane na przykład z depresjami), ale także przyczyny społeczne, czyli presja środowiska czy kłopoty rodzinne. Osoba, która podejmuje decyzję o samobójstwie, wyobraża sobie, że będzie ono najlepszym z możliwych sposobów rozwiązania jej problemu.
Profesor Guzik-Makaruk wskazuje, że prócz zaburzeń natury psychicznej sprawcy, motywem może też być zazdrość, zemsta za odrzucenie, chęć powstrzymania partnera przed odejściem. Tej motywacji towarzyszą niekiedy też zabójstwa dzieci, które odchodząca, najczęściej partnerka, chce zabrać ze sobą.
- Typologia samobójstw rozpoczyna się od samobójstwa wyobrażonego, potem jest usiłowanie samobójstwa i, na końcu, dokonane – wymienia prawniczka. - Czasami udaje się rozpoznać symptomy zaburzeń osobowości lub zaburzeń psychicznych u osób, które chcą się targnąć na własne życie, chociażby w dążeniu do zachowań autodestrukcyjnych. Moim zdaniem decyzja, aby popełnić samobójstwo, albo zginąć razem z dziećmi w pożarze, to nie jest impuls, ale raczej decyzja przemyślana lub rozważana. Sposób śmierci, wyjątkowo bolesny, też świadczy o sprawcy.
Pogrzeb tragicznie zmarłych dzieci odbył się w piątek o godz. 12 w kościele w Choroszczy.