Białostoczanin Antoni Danieluk w Nowym Jorku aktorstwa uczył się od najlepszych

Czytaj dalej
Fot. archiwum prywatne
Magda Ciasnowska

Białostoczanin Antoni Danieluk w Nowym Jorku aktorstwa uczył się od najlepszych

Magda Ciasnowska

Jeżeli jesteś artystą, powinieneś szukać narzędzia, które pomoże twojemu talentowi wyrazić się najpełniej i najpiękniej. Ja będę 75-letnim aktorem, który i tak będzie zawsze szukał, bo uważam, że to jest jedyny klucz do tego, by być spełnionym artystą - mówi Antoni Danieluk, pochodzący z Białegostoku aktor, który występuje na deskach nowojorskich teatrów. Swoje umiejętności szlifował w prestiżowym The Lee Strasberg Institute.

Od 1,5 roku twoim domem jest Nowy Jork. Wyjechałeś tam, by podszkolić swoje aktorskie umiejętności w prestiżowej szkole aktorskiej Lee Strasberg Institute. Mimo że naukę w Instytucie już zakończyłeś, postanowiłeś zostać w USA.

Tak, zakończyłem moje konserwatorium w Instytucie, gdzie miałem okazję uczyć się od najlepszych. Po nim zostałem asystentem jednego z profesorów, który prowadzi zajęcia z grania do kamery. Wiele się od niego nauczyłem i bardzo się polubiliśmy. I zaproponował mi, żebym pomagał mu ze studentami. Zajmowało to jednak mnóstwo czasu i teraz robię to bardziej dorywczo.

Ten czas poświęcasz na granie w nowojorskich teatrach. Na jakich scenach można cię zobaczyć?

Gram w różnych miejscach. Czasami są to mniejsze rzeczy, które do mnie przemawiają, a czasami są to sztuki bardziej przystępne dla większości ludzi. Zdarzało się, że grałem w malutkich, społecznościowych teatrach, ale występowałem też na dużych scenach. W Nowym Jorku jest mnóstwo ludzi, którzy chcą oglądać ciekawe, nowe sztuki. Chcą widzieć artystów, a nie tylko Broadway, który jest nastawiony stricte na show, przez co trochę się na nim zawiodłem. Tam najważniejsze są pióra, wystrzały i piękne śpiewanie. Nie ma w tym wiele artyzmu, a mógłby być.

Jednym z ostatnich tytułów na jakimi pracowałeś, był „Stop Kiss” wystawiany w Theatre for the New City, jednym z wiodących teatrów off-broadwayowskich w Nowym Jorku. Co to za sztuka?

Był to spektakl, który reżyserowała jedna z moich profesorek. Bez castingu zaprosiła mnie do współpracy. Sztuka powstała na początku lat 2000., kiedy tematy homoseksualne nie były tak akceptowane jak teraz. Jest to typowo nowojorska historia, opowiadająca o dwóch dziewczyna, które się poznały i zaprzyjaźniły. Później jedna z nich została bardzo brutalnie pobita. Historia przeskakuje tu między teraźniejszością, i tym co działo się przed pobiciem. Ja grałem detektywa, który miał dociec, co się dokładnie wydarzyło. A sam Theatre for the New City to stary, tradycyjny nowojorski teatr. Jest to fascynujące miejsce, w którego ścianach zaklęte są dekady nowojorskiego teatru. Miałem dużą frajdę z chodzenia po tak pięknej scenie.

Do takiego chodzenia po scenach ciągnęło cię od najmłodszych lat?

Gdy byłem mały, zawsze lubiłem się popisywać. Miałem łatwość zapamiętywania dialogów, opowiadania dowcipów i różnych historii. I to we mnie nie umarło. Moi wspaniali rodzice pozwalali mi to pielęgnować. Byłem pierwszym artystą w rodzinie, ale nie mieli z tym żadnego problemu. Tato powiedział mi tylko, żebym nie robił niczego na pół gwizdka. To było jedyne, czego ode mnie wymagał - robić wszystko jak najlepiej. Moimi największym aktorskim idolem był Al Pacino. I to, że muszę być aktorem, powiedziałem sobie, kiedy po raz pierwszy zobaczyłem „Zapach kobiety”. Jednak zdecydowałem się na to dopiero w momencie, gdy podróżując całą rodziną przeszliśmy poważny wypadek samochodowy. Sam oberwałem na tyle mocno, żeby zobaczyć, jak kruche jest życie i uświadomić sobie, że trzeba robić to, czego się chce. Postanowiłem wtedy, że nie idę na żadne prawo i zajmę się tym, co mi w duszy gra.

Gdzie zdobywałeś swoje pierwsze aktorskie szlify?

Najpierw przez chwilę byłem w Studium Wokalno-Aktorskim w Gdyni, później dostałem się do Akademii Teatralnej w Białymstoku. Ukończyłem ją i od razu otrzymałem etat w Operze i Filharmonii Podlaskiej. Przez pięć lat szlifowałem tam swoje umiejętności wokalne. Po Białymstoku grałem w Teatrze Muzycznym w Łodzi, Teatrze Polskim w Warszawie i w warszawskim Teatrze Rampa. Ale cały czas marzyłem, by spróbować Nowego Jorku. Myślałem o tym już od czasów liceum. Wtedy to było nierealne. Potem wpadłem w wir pracy, który trudno było przerwać.

I tu z pomocą przyszła ci pandemia…

Gdy wybuchł covid, mieszkałem w Warszawie. Granie się skończyło i trzeba było jak najszybciej się stamtąd ewakuować. Wróciłem do Białegostoku i pomyślałam, że jak mam później podnosić wszystko z podłogi, to jest to chyba jedyny moment, w którym mogę spróbować zrealizować swoje największe marzenie. Aplikowałem więc do Instytutu. Trzeba było się trochę z tym nagimnastykować, ale w końcu mnie przyjęli.

Jak wyglądały twoje nowojorskie początki?

Pierwsze trzy dni to był horror. Nie udało mi się nic znaleźć przed wyjazdem, więc musiałem szukać mieszkania po przylocie. W pierwszym miejscu, w którym spałem, karaluchy były wielkości mojego kciuka, a na jednej dużej przestrzeni, przegrodzonej prowizorycznymi ściankami grubości kartki papieru, spało ze 30 chłopa. Do tego była tam tylko jedna łazienka z prysznicami, które nie zachęcały do użycia. To było spore przeżycie. Zrobiłeś tak wielki krok i nagle leżysz na łóżku, w którym ledwie się mieścisz i myślisz sobie: Boże, w co ja się władowałem?

W końcu udało ci się znaleźć swoje miejsce?

Tak. Mieszkania i pokoje w Nowym Jorku są bardzo drogie, a do tego Amerykanie są przeczuleni na punkcie papierów i bycia wypłacalnym. Stąd te problemy. Każdemu Polakowi, który będzie próbował zakwaterować się w Nowym Jorku lub Chicago, polecam na początku komunikację z mieszkającą na miejscu Polonią. Wtedy jest dużo łatwiej, szybciej i przyjemniej. Ja miałem ogromne szczęście i trafiłem na Krzysztofa, który bardzo mi pomógł. To wspaniały facet z Łomży, który w Nowym Jorku mieszka już 35 lat. U niego znalazłem lokum.

To, co zastałeś w Instytucie, bardzo różniło się znanego ci polskiego nauczania aktorstwa?

To było duże zderzenie w porównaniu z tym, jak byłem wychowywany jako aktor w Polsce. Są to dwa końce jednego kija. W Polsce tym kijem obrywa się po plecach, a w Stanach jest tylko marchewka, za którą się goni. I nie wiem, której szkoły jestem większym fanem. Prawda jak zwykle leży gdzieś pośrodku. U nas przez to, że jest dużo stresu i rygoru, wiele osób się zamyka. Ale z drugiej strony, jeżeli uda ci się przejść na początku przez takie małe piekiełko, jesteś w stanie potem grać. Świadczy to o tym, że masz charakter, by wykonywać ten zawód. Przecież aktorzy są poddawani nieustannej ocenie. Ludzie głośno mówią, co myślą o tobie, o twojej pracy i postaci, o tym jaki jesteś i jak brzmisz, czy jesteś za gruby czy za chudy, za wysoki czy za niski… I nie zawsze są to miłe rzeczy. W momencie, w którym nauczysz się od tego odcinać i brać z tych wszystkich uwag tylko te, które są konstruktywne, a potem budować na nich siebie jako artystę, będzie to najlepsza droga do sukcesu.

W Lee Strasberg Institute aktorstwa uczy się przy użyciu tzw. Metody, opracowanej przez założyciela tego miejsca. Na czym ona polega?

Trzema głównymi filarami amerykańskiego aktorstwa lat 50. jest właśnie Lee Strasberg, Stella Adler i Sanford Meisner. Wszyscy wywodzą się z metody Stanisławskiego, choć w pewnym momencie każde z nich poszło w troszkę inną stronę. Strasberg skupił się na pamięci emocjonalnej. Jedną z podstawowych części jego Metody jest relaksacja. Podczas zajęć siedzisz na typowym rozkładanym amerykańskim aluminiowym krześle, które jest właściwie podstawą Instytutu, i relaksacja ma trwać do momentu, w którym praktycznie się z niego zsuwasz. Musisz czuć, że twoje mięśnie są absolutnie rozluźnione. Dzięki temu wszystkie impulsy, które mają w sobie emocje, są przesyłane bez żadnego problemu. Nie zatrzymują się nigdzie i to sprawia, że jesteś autentyczny na scenie. To jest rzecz, która bardzo mi pomogła. Przez lata grania zaczynałem coraz bardziej się spinać i pewne rzeczy, które mi wchodziły, gdy byłem początkujący, nagle przestały wchodzić. Ta relaksacja była więc dla mnie kluczowa.

Co dzieje się po relaksacji?

Potem zajmujemy się „Sense memory”. Mamy na przykład ćwiczenie „Sunshine”. Polega na tym, że musisz przypomnieć sobie, jak to jest, kiedy świeci na ciebie słońce. Przypominasz sobie ciepło tego słońca i jego zapach na skórze. Musisz użyć jak najwięcej zmysłów, by przywołać do siebie ten żar i oślepiające promienie. Dalej wszystko się coraz bardziej komplikuje. Masz „personal object”, który może być jakimś przedmiotem osobistym lub bliską ci osobą. Wyobrażasz ją sobie, mówisz do niej i widzisz ją tak, jak ja teraz widzę ciebie. Próbujesz sobie przypomnieć jej kolor oczu i zapach. I wszystko jest po to, by wyćwiczyć w tobie łatwość dostępu do emocji. Czasami wchodzisz w to głębiej i robisz ćwiczenia, które wymagają otwierania takich drzwi, których zazwyczaj nie chce się otwierać i wracasz na przykład do jakichś traumatycznych przeżyć. A po tym następuje już typowo aktorska praca nad scenami i monologami. W Instytucie wybiera się też inne zajęcia. To student decyduje, czego i od kogo będzie się uczyć. Nie chcesz uczyć się Szekspira? Nie musisz go w ogóle dotknąć. Chcesz uczyć się wyłącznie Szekspira? Możesz robić tylko to. Ja wziąłem granie do kamery i „stage combat”, czyli walki sceniczne. Do tego wybrałem też śpiew. Miałem także zajęcia z Szekspira, monologów i przygotowujące do przesłuchań na castingach.

Powiedziałeś, że korzystając z Metody, czasami trzeba otwierać drzwi, za które nie chce się zaglądać. Nie bywa to zbyt obciążające psychicznie?

Wielu to martwi. Ale prawda jest taka, że ci dobrzy aktorzy potrzebują otwierania tych drzwi jak powietrza. Może to ich obciąża, ale nie są w stanie bez tego żyć. W Instytucie nie robimy scenek opartych na gadaniu o niczym. Od aktorów wymaga się, żeby otworzyli te drzwi, przeszli przez nie, poszli daleko i zobaczyli, co ich tam spotka. I właśnie to było najpiękniejsze w tym, co tam przeżyłem. Żeby iść do przodu i wzrastać, musisz coś łamać. Jeśli chcesz mieć diament, musisz szlifować. To jest bolesne i bardzo często nieprzyjemne. Wymaga dyscypliny i poświęceń. Ale właśnie o to w tym wszystkim chodzi. Mnie otwieranie tych drzwi obciąża, ale przede wszystkim oczyszcza.

Po kilku miesiącach nauki w Instytucie zauważasz u siebie duży progres?

To, jakim technicznie aktorem jestem teraz, a jakim byłem zanim tam pojechałem, to niebo a ziemia. Ten progres jest ogromny. Sam fakt, że dostaję fajne propozycje grania w sztukach Szekspira bardzo mnie cieszy, bo mieszkając w Nowym Jorku, w Szekspirze po angielsku zakochałem się na nowo. Jestem szczęśliwy, że proponują mi udział w tego typu projektach.

Obok Instytutu funkcjonuje też miejsce dużo bardziej prestiżowe – The Actors Studio. Co to jest?

To taki klub dla profesjonalnych aktorów. Taka aktorska siłownia. Chodzi się tam, by pielęgnować swój instrument. Sesje są dwa razy w tygodniu, we wtorki i piątki. Zazwyczaj jest jeden moderator i koledzy aktorzy, którzy siedzą i cię oglądają. Jest to absolutnie bezpieczna przestrzeń do pracy. Nie chodzi tu o to, żeby coś komuś pokazać, a o to, by pracować nad sobą i nad tym, co cię pasjonuje. Mam kolegę, który trzeci rok pracuje nad Hamletem. Cały czas robi praktycznie te same rzeczy i szuka niuansów, o których rozmawia podczas tych sesji. Studio jest więc po to, by cały czas być w treningu i grać na tym najwyższym poziomie.

Od maja także ty masz dostęp do tej „aktorskiej siłowni”.

Al Pacino, Marlon Brando, Marilyn Monroe – wszyscy najwięksi aktorzy lat 50. i 60., o których pomyślisz, to właśnie The Actors Studio. Wydawało mi się ono więc bardzo nieosiągalne, ale jedna z moich ukochanych profesorek od aktorstwa powiedziała mi, że powinienem tam zdawać. I teraz jestem finalistą. Razem ze mną na w przesłuchaniach brało udział około 300 osób, a dostało się tylko kilka. Niezwykłe jest to, że udało mi się to za pierwszym razem. Zdarza się że ludzie zdają po kilkanaście razy a i tak tylko nielicznym się uda. Nie będę ukrywał, że jestem z tego dumny. To spełnienie moich aktorskich marzeń. Chociaż było to okupione ciężką pracą. Obecnie jestem w połowie drogi, ale to bycie finalistą oznacza, że mogę już uczestniczyć w sesjach. Będę musiał wziąć udział w jeszcze jednym przesłuchaniu, najprawdopodobniej w czerwcu. Jeśli je zdam, a wydaje mi się, że nie powinno z tym być problemu, zostanę tak zwanym „lifetime member”.

W stosunku do Metody, której się uczyłeś, pojawia się czasami zarzut, że spycha ona talent na drugi plan. Zgadzasz się z tym?

Ja, jeżeli dostaje sztukę i ją czytam, to czasami od razu wiem, że nie będę musiał używać Metody. Bo po co? Jeżeli czytam tekst i czuję, że łzy same mi napływają do oczu, to wiem, że niewiele więcej będę musiał szukać. Metoda jest świetna w momencie, w którym musisz wspomóc swój talent czymś, czego on sam jeszcze nie obejmuje. Kiedy musisz znaleźć jakieś podejście do czegoś, czego nigdy nie robiłeś. To jest tylko narzędzie. Jeżeli masz talent, możesz nie potrzebować ani metody Strasbera, ani Adler, ani Stanisławskiego. Cała masa ludzi bez żadnej szkoły robi w jakimś wymiarze piękne rzeczy. Ale posiadanie tego warsztatu i arsenał, który możesz sobie wybudować, jest fenomenalny. Bo daje ci poczucie, że nawet gdy dostaniesz rolę, która do ciebie nie przemawia, będziesz wiedział co zrobić, by było dobrze.

Poza Strasbergiem jest mnóstwo innych metod nauki aktorstwa. W czym tkwi klucz do sukcesu? W znalezieniu tej jedynej, czy na umiejętnym czerpaniu z każdej po trochu?

Moim zdaniem wybranie jednej opcji największy absurd, jaki można zrobić. Sam nigdy nie powiem, że Metoda to jedyna droga. Uważam nawet, że na mnie lepiej działa Stella Adler, która opiera się bardziej na wyobraźni. Prawdziwy malarz nigdy nie zamknie się na malowaniu tylko niebieską farbą, a rzeźbiarz nie będzie rzeźbił wyłącznie jednym konkretnym dłutem. Jeżeli jesteś artystą, powinieneś szukać narzędzia, które pomoże twojemu talentowi wyrazić się najpełniej i najpiękniej. Ja będę 75-letnim aktorem, który i tak będzie zawsze szukał, bo uważam, że to jest jedyny klucz do tego, by być spełnionym artystą.

Jakie jest twoje największe aktorskie marzenie?

Mam ich całą masę. Kiedyś myślałem o rzeczach bardziej wymiernych, na przykład o jakichś nagrodach. Teraz na przykład chciałbym zagrać Marka Antoniusza, a za jakieś 5 czy 10 lat – Makbeta, a jak już będę starym prykiem – króla Lira. I chciałbym grać to w dobrych produkcjach, skupiających się na samym Szekspirze, a nie na polityce. By nie była to jakaś odstrzelona interpretacja, bo Szekspir sam w sobie jest tak piękny, że nigdy się nie znudzi. Zawsze chciałem zagrać też Tewje w „Skrzypku na dachu”, ale póki co jestem na to trochę za młody. Jest cała masa rzeczy, o których marzę, i mam nadzieję, że powoli będę je realizował.

Podoba ci się życie w Nowym Jorku?

To niezwykłe miasto, które jednocześnie kochasz i nienawidzisz. Z jednej strony jest bardzo przytłaczające, złe i brudne, a z drugiej – piękne i niezwykłe. I nie potrafisz określić, czy je lubisz czy nie. Gdy ktoś mnie o to pyta, zawsze odpowiadam, że jest ciekawie. Ciekawe jest to, co codziennie możesz spotkać w metrze, co widzisz na ulicach... Jest tu wszystko cokolwiek sobie wymyślisz. Chcesz zobaczyć ludowe japońskie tańce? Na pewno ci się uda. Na pewno najdziesz też kuchnię z wszystkich zakątków świata. Znajdziesz te filmy czy tę muzykę, której potrzebujesz. Ludzie z całego świata zamknięci są tu na małej przestrzeni, więc możesz spotkać właściwie wszystko.

To, że dzieje się tam tak dużo sprawia, że aktorom łatwiej czy trudniej o pracę?

Jest bardzo trudno. Udaje mi się zdobywać kolejne role, ale nie ukrywam, że ciężko na to pracowałem. To nie jest tak, że coś leży na ulicy. Czasami leży, ale to zależy, co się chce robić. Jeśli ktoś chce tworzyć mniej jakościowe rzeczy, może stać w metrze i próbować robić stand-up. I wtedy można mówić, że jest się stand-uperem w Nowym Jorku. Konkurencja jest tu ogromna i to właśnie jedna z tych rzeczy, które mniej podobają mi się w tej edukacji i amerykańskim podejściu. W Polsce po ukończeniu akademii teatralnej starsi koledzy w teatrze powiedzą ci, że jeszcze nie jesteś godny nazywać się aktorem. W Stanach, po trzech miesiącach warsztatów wszyscy są aktorami. I przez to masz cały ocean ludzi, który razem z tobą przelewa się z przesłuchania na przesłuchanie walcząc o tę samą rolę.

Wrócisz do Polski?

Nie wiem. I właśnie to w całej tej przygodzie jest najpiękniejsze. Niczego nie planuję i na nic się nie nastawiam. Akceptuję wszystko, co się dzieje, staram się cieszyć ze wszystkiego i wyciągać lekcje. Musiałem zostawić to, co znałem i to się opłaciło. Nie pasjonuje mnie bycie aktorem w Nowym Jorku, a bycie aktorem. Zostanę czy wrócę? Nie wiem. Ale wiem, że skoro odnalazłem się w kompletnie innej przestrzeni, bez bliskich i bez jakiejkolwiek pomocy z zewnątrz, i że skoro udaje mi się robić piękne rzeczy, to odnajdę się wszędzie. Nie mam żadnego planu. Nie wiem co będę robił za 5 czy 10 lat i mało mnie to obchodzi. Ważne, by robić swoje i robić to dobrze.

Magda Ciasnowska

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.