Irena Kolendo przy tablicy uczy już ponad 50 lat. I jeszcze jej mało!
Wie, że dzieci są różne, że do każdego trzeba podejść inaczej. Uwielbia uczyć, do tej pory ceni sobie zwłaszcza wf. – W młodości trenowałam koszykówkę. Dobra forma została mi do dziś – śmieje się białostocka nauczycielka Irena Kolendo. Właśnie zaczyna 54. rok pracy w szkole. Ile jeszcze przed nią? – Tego nie planuję. Zobaczymy, na co zdrowie pozwoli – zastrzega.
Ponad 50 lat przy tablicy! Imponujący wynik! Nauczycielką jest pani od 1969 roku...
Bo zaczęłam uczyć od razu po liceum. Skończyłam liceum pedagogiczne w Bartoszycach. Wtedy to była bardzo dobra szkoła. Nawet w Białymstoku, dużym mieście, od razu po jej skończeniu dostałam pracę. Najpierw przez rok pracowałam w SP 26, ale za chwilkę przeniosłam się do SP 28. Pracowałam tam 12 lat i pięknie mi się pracowało! Skończyłam zresztą wtedy i studia, żeby być jeszcze lepiej przygotowaną do pracy. Teraz, od lat, pracuję w SP 11. W tym roku będę uczyć drugoklasistów.
Jest pani nauczycielką nauczania wczesnoszkolnego.
Od lat uczę właśnie maluchy, ale w liceum miałyśmy praktyki właściwie z każdego przedmiotu. I to w dodatku w szkole, z dziećmi. Uczyłyśmy i geografii, i historii, i matematyki. Dlatego, gdy w szkole potrzebne było zastępstwo za jakiegoś nauczyciela, my po liceum pedagogicznym potrafiłyśmy ogarnąć wszystko, zastąpić każdego.
Skąd pomysł, by zostać nauczycielką?
Bo ja wiem... Dobrze się uczyłam w szkole podstawowej... Pewnie dlatego. Bo w domu u nas nie było nauczycieli, to nie była tradycja. Zresztą nie miałam też wielkiego wyboru. Mieszkałam na Warmii i Mazurach, mogłam ewentualnie jeszcze skończyć liceum w Węgorzewie. Wybrałam szkołę pedagogiczną, bo chciałam mieć od razu zawód, od razu iść do pracy. Wiedziałam, że mojej rodziny za bardzo nie stać na to, bym jeszcze poszła na studia. Bo choć ojciec dosyć dobrze zarabiał – był krawcem, to musiał przecież utrzymać całą rodzinę. Mama nie pracowała, a w domu była nas piątka: rodzice, ja, siostra i brat. Trzeba było zapłacić za mieszkanie, kupić jedzenie, ubrania, opłacić internat, no i dać mi kilka złotych na wydatki, gdy jechałam do szkoły.
Wybrała pani szkołę z internatem.
Bardzo dużo nas wtedy było na pierwszym roku. Niektóre koleżanki odpadły, niestety, już po pierwszej klasie. Jakoś tak się wtedy przyjęło, taka była zasada, że pierwszej klasy się nie powtarzało. Komu więc powinęła się noga już na starcie, zmieniał szkołę.
Ale pani poszło dobrze.
Na szczęście! Choć trochę się bałam, co będzie, jeśli nie zdam. Jednak wszystko poszło dobrze. Co więcej – dostałam się do drużyny koszykówki!
Super!
Dostałam się to znaczy, że do naszej klasy wszedł wychowawca i wybrał trzy najwyższe dziewczyny (śmiech). Wtedy nikomu by nawet przez myśl nie przeszło, by się nie zgodzić. Nauczyciel kazał – uczniowie się słuchali. Nie było dyskusji. Posłuchałam więc i ja. Zresztą nie było czego żałować, bo trafiłam do naprawdę dobrze prosperującej drużyny. Nazywałyśmy się Łyna Bartoszyce. Niemal codziennie były treningi, ale też wyjeżdżałyśmy na różne mecze do innych miast. Byłyśmy na rozgrywkach w Bydgoszczy, w Olsztynie... Dobrze nam było w tej drużynie. A trener, jeszcze później przez całe lata, organizował nam zjazdy w Bartoszycach, żebyśmy się spotkały, powspominały.
A jak to się stało, że dziś jest pani w Białymstoku?
Poznałam mojego męża – białostoczanina. Mąż też był sportowcem. Wracał z Zakopanego ze zgrupowania, a ja jechałam, by w czasie wakacji pracować jako opiekunka na koloniach, które organizowało moje liceum. Przyjechało około 400 dzieci z PGR-ów. Było gdzie spać, bo szkoła dysponowała naprawdę dużymi budynkami po dawnych koszarach. Miałyśmy się z koleżankami zaopiekować tymi dziećmi, bo były trochę zaniedbane wychowawczo, niedożywione. Miałyśmy chodzić na spacery, organizować zabawy, rozmawiać. Zdecydowałam się być opiekunką, bo właśnie skończyłam szkołę i po cichu myślałam o studiach w Olsztynie. Chciałam sobie trochę na nie zarobić.
Ale wróćmy do męża!
No właśnie, zapoznaliśmy się, jak ja jechałam na te kolonie, a on wracał ze zgrupowania. W pociągu! Zaczęliśmy rozmawiać. Ja nawet dużo wtedy nie mówiłam, bo jeszcze byłam nieśmiała. Ale mąż już miał obycie, starszy był ode mnie o siedem lat, wyjeżdżał z piłkarzami, bywał...
Ale spodobaliście się sobie nawzajem?
Tak. Poprosił mnie o adres, a ja mu dałam. I przyjechał! Samochodem. Z kolegą. Spodobaliśmy się sobie jeszcze bardziej. I tyle. Przyjeżdżał do mnie w te wakacje jeszcze kilka razy. Chciał, bym się od razu przeprowadziła do Białegostoku. Ja jednak już obiecałam, że będę pracowała w szkole w takiej wsi. A jak obiecałam, to już tej obietnicy nie chciałam łamać. Zresztą ta pierwsza praca dużo mnie nauczyła. To była szkoła tysiąclatka, wybudowana w szczerym polu, pomiędzy kilkoma wsiami. Duży budynek, ogrzewany, więc trzeba go było wykorzystać mimo że raz dziennie tylko autobus tam przyjeżdżał. Nie można więc było przyjechać i wyjechać tego samego dnia. Kierowano tam okoliczne dzieci – choć szkoły były również w niektórych wsiach – i nauczycieli od razu po szkole, bo był odgórny obowiązek odpracowania tej naszej nauki. Dużo tam było dzieci zaniedbanych, z terenów PGR, które chodziły do szkoły nawet cztery kilometry w jedną stronę. A że uczniów i tak było mało, to klasy były łączone. Do dziś pamiętam, że uczyłam piątą i szóstą klasę, a do tego jeszcze w ósmej miałam chemię. Ale nie bałam się – liceum pedagogiczne naprawdę dobrze przygotowało mnie do pracy.
Ale już w Białymstoku wybrała pani nauczanie początkowe.
Tak, dostałam drugą klasę. W ogóle trochę się bałam tego uczenia w dużym mieście, chyba miałam kompleksy, a poza tym wydawało mi się, że w szkołach w mieście nie ma już miejsca dla nowych nauczycieli. Planowałam, że będę dojeżdżać do jakiejś małej szkółki na wsi. Mąż powiedział: nie ma mowy. Tak samo zresztą i dyrektor: niech pani sobie tę wieś wybije z głowy. Więc na miejscu, w Białymstoku, dostałam cały etat.
To były czasy zupełnie innej szkoły – kindersztuba, chodzenie za ręce parami, bezwarunkowy szacunek do nauczyciela, fartuszki, tarcze przy rękawach...
Ja nawet w liceum chodziłam w fartuszku i z tarczą. Tyle tylko, że mój ojciec był krawcem, to uszył mi fartuszek taki krótki, do pasa. Mogłam więc chwalić się spódniczkami. Ale fartuch to wtedy było coś, co trzeba było szanować. Pamiętam, że niektóre koleżanki nakładały nawet na ręce takie specjalne ochraniacze, by rękawy nie zniszczyły się zbyt szybko.
Ale i później, gdy już pracowała pani w szkole, fartuszki były obowiązkowe.
Fartuszki, białe kołnierzyki i nikt się nie buntował. Dobrze mi się zresztą pracowało od początku. Bez problemu dogadywałam się i z koleżankami, i z rodzicami, i z uczniami. Nawet córkę później nazwałam tak, jak nazywała się jedna moja ładna uczennica – Aneta.
To prawda, że wtedy ludzie bardziej się znali, przyjaźnili?
Prawda. Lubiliśmy się wszyscy bardzo, włącznie z dyrekcją. Gdy zaczynałam pracę, większość nauczycielek to były młode dziewczyny. Pamiętam, że gdy którejś urodziło się dziecko, cała kadra ze szkoły szła w odwiedki. Taka była tradycja. Czasem nie było gdzie usiąść na tych odwiedkach, ale i tak bardzo te odwiedziny były przyjemne. Nikt nigdy nie powiedział, że nie przyjdzie. Takie były zwyczaje. Teraz jest zupełnie inaczej. Nawet nie słyszałam już dawno o żadnych odwiedkach w szkole. Ale ja nadal mam grupę koleżanek z dawnych lat. Spotykamy się raz w miesiącu u którejś z nas. Ona robi coś dobrego do jedzenia, reszta przychodzi i gadamy, gadamy, gadamy...
A dzieciaki? Jak pani wspomina dzieciaki?
Jak zawsze – z sentymentem. Choć muszę przyznać, że bardziej pamiętam łobuziaków, tych, którzy nie zawsze byli grzeczni. Ich zresztą w tamtych czasach było naprawdę niewielu. Dzieci dyscyplinę, posłuszeństwo wynosiły z domu. Teraz nie zawsze tak jest. Choć i tak lubię te wszystkie moje dzieci i lubię moją pracę. Dlatego zaczynam kolejny rok w szkole.
Dostała pani pierwszaki?
Nie. To już druga klasa.
O! Czyli na pewno popracuje pani jeszcze dwa lata – tę drugą, no i trzecią klasę.
Właśnie o to pytają mnie rodzice. A ja nie mogę nic obiecać. Nie wiem, na ile jeszcze zdrowie mi pozwoli. Jeśli będę źle się czuła, nie będę przecież pracować. Ale właśnie przez to zdrowie nie poszłam jeszcze na emeryturę. Zdrowie na razie pozwala mi pracować, to pracuję. Mało tego – bardzo lubię wf. Sama pokazuję dzieciom ćwiczenia. Zresztą dobrym zdrowiem cieszyłam się całe życie. Nie chodziłam na zwolnienia, trochę wolnego brałam tylko wtedy, kiedy rodziły mi się dzieci. Ale że miałam dobrego męża, to z powodzeniem dzieliliśmy się obowiązkami. Bardzo mi pomagał. No i długo pracowałam też w klasach integracyjnych. A tam jest taka zasada, że pracuje się w dwie osoby. Jest nauczyciel i nauczyciel wspomagający. To też ogromna pomoc.
Pomoc pomocą, ale żeby tyle lat przepracować w zawodzie nauczyciela, to naprawdę trzeba to lubić...
No lubię. Nawet jak sobie siedzę wieczorem w domu, niby wypoczywam, to często i tak zaczynam myśleć, jak poprowadzić daną lekcję, co zmienić, co ulepszyć, jak zainteresować dzieci. Ale prawdę mówiąc, nieraz zastanawiałam się nad tą emerytur a. A i moje córki mi nieraz dogadywały: mama, może już czas? Ale ja się wciąż zastanawiam. Co ja będę robiła? Dzieci moje mieszkają w Warszawie. A ja dzięki pracy mam zajęcie. Gdy jest ładna pogoda, wracam ze szkoły spacerkiem – teraz pracuję w SP 11 na osiedlu Białostoczek, gdzie mieszkam, więc droga akurat spacerowa. Wprawdzie zastanawiałam się też, czy nie jestem po prostu za stara. Bo dzieci przecież nie lubią starych ludzi. Ale lubią babcie! Tak ładnie opowiadają o swoich babciach – zwykle dużo piękniej niż o rodzicach. Pomyślałam więc, że będę taką szkolną babcią. Łatwo mi to przyszło, bo jestem raczej wyrozumiała. Wybaczam i to, że ktoś jest czasem niegrzeczny, i to, że mniej przygotował się do lekcji. Pewnie, rozmawiamy o tym. Ale czy od razu trzeba wlepiać kary? To nie u mnie. Wiem przecież, że dzieci są tak różne. Mam swoje wnuki, mam dzieci. Każde jest inne.
Ale każde docenia chęć porozumienia, dobre słowo. Krzyk nigdy nie przyniesie nic dobrego.
O! Jestem też z siebie zadowolona, bo umiem nawet uczyć przez internet. Na szczęście jak była pandemia, to uczyłam akurat w klasie integracyjnej, więc byłyśmy we dwie. Koleżanka ogarnęła szybciutko te wszystkie techniczne sprawy, a ja szybko się dostosowałam. Nie było żadnego problemu ze zgraniem się w jednym terminie.
Trudno się pracuje w klasie integracyjnej?
Tu ważne jest podejście do dzieci. Wiadomo, że rodzice bardzo się martwią, opiekują się tymi chorymi dzieciaczkami, myślą o ich przyszłości. Ja zawsze mówię, że będzie dobrze. Jeśli ktoś nie nauczy się czytać w pierwszej klasie, to nauczy się w trzeciej. Tu trzeba bardzo zwracać uwagę na możliwości dzieci, na tempo, w którym się uczą. Tak samo jest zresztą i z dziećmi białoruskimi, ukraińskimi, których coraz więcej jest w naszych szkołach. Co one poradzą, że nie umieją na początku czytać po polsku? Trzeba im pomóc, ale też docenić na przykład, że biegle czytają w swoich językach albo po rosyjsku. Że starają się, jak mogą, by dorównać innym dzieciom w klasie.
Nauczanie to jednak niejedyna pani pasja.
Uwielbiam podróże. Byłam już w Indiach, Japonii, Chinach, w Kazachstanie, Ameryce, tydzień w Paryżu, w Chorwacji, na Węgrzech.Ale jak jadę, to nigdy nie biorę żadnych zwolnień. Jadę na ferie albo podczas wakacji. Teraz moja córka planuje, byśmy poleciały do Dubaju, a później do Egiptu. Już nie mogę się doczekać! Zawsze też zabieram moje klasowe dzieci na wycieczki. Co roku. W pierwszej klasie do Białowieży, w drugiej – do Augustowa na przejażdżkę statkiem. A w trzeciej to jeździliśmy nawet do Kopernika, do Warszawy! Przerwała te wyjazdy pandemia, ale mam nadzieję, że wkrótce wrócą.