Umarli? Ktoś musi się nimi zajmować

Czytaj dalej
Julia Szypulska

Umarli? Ktoś musi się nimi zajmować

Julia Szypulska

Ze śmiercią mają do czynienia na co dzień. Zawodowo. Do widoku ludzkich zwłok musieli się przyzwyczaić. Ale ciągle sobie nie radzą, gdy widzą ludzkie dramaty...

Bo są takie obrazy, które już na zawsze zostają w głowie. Strażak Dariusz Wojtecki, dowódca Jednostki Ratowniczo-Gaśniczej nr 1 w Białymstoku, nawet nie jest w stanie ich policzyć. Kilka interwencji zapamięta na zawsze. Na przykład wypadek białoruskiego busa w Radulach, gdzie zginęło pięć osób. Albo zderzenie autobusu z tirem na trasie z Zambrowa do Ostrowi Mazowieckiej, kiedy życie straciło siedmiu Litwinów.

Wciąż w pamięci ma nawet wypadek sprzed 12 lat. Było to gdzieś w okolicach Juchnowca. W rozbitym „maluchu” zginęły wówczas trzy osoby, dwie z nich to bracia. Podczas takich tragedii to właśnie strażacy pierwsi docierają na miejsce. Widoki, które tam zastają, są nie do wyobrażenia dla zwykłego człowieka. Czy trzeba mieć jakieś wyjątkowe predyspozycje psychiczne, aby to znieść?

prof. Lech Chyczewski
Dariusz Wojtecki, dowódca Jednostki Ratowniczo-Gaśniczej nr 1 w Białymstoku.

- O pewnych swoich predyspozycjach człowiek przekonuje się dopiero podczas wykonywania pracy - mówi Dariusz Wojtecki. - Każdy ma inne usposobienie. Kiedy zaczynałem pracę, zastanawiałem się, jak sobie poradzę w takich sytuacjach. Okazało się, że nie miałem problemów z widokiem krwi. Fakt, tak się zdarzyło, że rzucono mnie od razu na głęboką wodę. Zacząłem jeździć wozem technicznym. Przez pierwsze trzy lata widziałem więcej wypadków drogowych niż pożarów.

O pracy nie rozmawia w domu

Co pomaga? Przede wszystkim profesjonalizm. Trzeba pamiętać, że przyjechało się wykonać określone zadanie. Widzi się ofiarę, której już nie można pomóc. Ale innym jeszcze można, na miejscu jest wiele rzeczy do zrobienia. Pomaga adrenalina, dzięki niej można skupić się na zadaniu. Emocje podczas akcji są tak duże, że zapomina się nawet o głodzie.

- Jakoś sobie radzimy. Oczywiście, czasem zdarza się, że u strażaka dochodzi do załamania. Trudne sprawy służbowe skumulują się z jakąś osobistą tragedią i coś w człowieku pęka - nie kryje dowódca jednostki nr 2. - Na szczęście nie są to częste przypadki.

Przyznaje, że są sytuacje wyjątkowo trudne. Ciężko ich nie przekładać na własne życie. Większość strażaków to ludzie młodzi, mający rodziny, nierzadko małe dzieci. A tu trafia się taka interwencja jak ta nad zalewem Siemianówka. Prowadzony przez pijanego kierowcę samochód wpadł do wody. Zginęło dwóch mężczyzn. Wcześniej działała ekipa ratunkowa. Na skarpie stało dziecko i widziało, jak strażacy reanimują ojca. Albo inna sytuacja: wypadek drogowy - rodzice przeżyli, dziecko zginęło. Ból nie do opisania.

Strażacy interweniują też, gdy słyszą w telefonie: nie widziałam sąsiada od tygodnia, a nie zauważyłam, by wychodził z domu. Sprawdźcie, może coś mu się stało. Sprawdzają i bywa, że odnajdują już zwłoki. I to w takim stadium rozkładu, że nie da się oddychać, trzeba nakładać specjalne aparaty.

- Na szczęście, dla równowagi mamy też interwencje w stylu zdejmowanie kotka z drzewa - śmieje się strażak.

To, czego nauczył się mając taką pracę, to, że w życiu może się zdarzyć absolutnie wszystko. Ludzie tracą nieraz zdrowie albo życie w absurdalnych i nieprawdopodobnych sytuacjach. Na wiele niebezpieczeństw stara się uczulić swoje dzieci. Na przykład, żeby nie przebiegały przez ulicę w niedozwolonych miejscach. Zbyt wiele widział już tragedii. Czasem po swoich uwagach słyszy, że jest przewrażliwiony.

- Ja po prostu znam życie - mówi. - Ale o sprawach zawodowych nie mówię przy dzieciach. Czasem tylko coś żonie opowiem.

Ze sprawami „ostatecznymi“ mają na co dzień do czynienia pracownicy zakładów pogrzebowych. Z jednej strony przygotowują zwłoki do pochówku - ubierają, wykonują zabiegi kosmetyczne. Z drugiej zaś - codziennie widzą ludzki ból. To cierpienie rodzin, które straciły najbliższych.

- Kontakt ze zmarłym nie jest niczym strasznym. Śmierć jest przecież naturalna, zgodna z rytmem biologicznym - tłumaczy Marzena Wierzbicka, współwłaścicielka Domu Pogrzebowego M.S. Wierzbiccy w Białymstoku. - To zawód, do którego w sensie fizycznym można się przyzwyczaić. Psychicznie jednak, nie do końca...

Nie da się bowiem wypracować obojętności na ludzkie cierpienie. Inaczej jest, gdy rodzina spodziewa się śmierci bliskiego, bo jest to osoba w podeszłym wieku, która długo chorowała. Był więc czas, by oswoić się z myślą, że wkrótce odejdzie. Ale co innego, gdy śmierć zabiera kogoś gwałtownie. Na przykład w wypadku.

- Gdy ginie osoba młoda, zostawia dzieci, to i nam czasem łza się w oku kręci - nie kryje Marzena Wierzbicka.

A jeszcze gorzej, gdy do domu pogrzebowego trafia dziecko. Pani Marzena prosi, żeby o tym nie rozmawiać. Przyznaje tylko, że ciężko wtedy nie myśleć o swojej rodzinie.

Zmarły to tajemnica

Dzieci to trudny temat także dla patologa. Nawet dla takiego z 46-letnim doświadczeniem jak prof. Lech Chyczewski. Teraz jest kierownikiem Akademickiego Ośrodka Diagnostyki Patomorfologicznej i Genetyczno-Molekularnej w Białymstoku. Nie pracuje już przy stole sekcyjnym. Zajmuje się pomaganiem żywym - jego badania są podstawą do postawienia diagnozy i wprowadzenia skutecznego leczenia. Jednak jako młody lekarz patolog pracował z umarłymi.

Były to czasy, gdy w Zakładzie Anatomii Patologicznej robiło się do 1500 autopsji rocznie. Długo zadawał sobie pytanie: Czy mam prawo tak brutalnie wkraczać w ludzkie ciało? Bo to przecież wciąż człowiek, choć martwy. Ten człowiek był przez kogoś kochany, miał swoje radości, wspomnienia. Dlatego prof. Chyczewski zawsze dbał, by w prosektorium panowała powaga.

- Mamy do czynienia z tajemnicą, taką naturalna barierą między żywym a umarłym. To trochę obawa, ale też szacunek - wyjaśnia. - W przełamaniu tej bariery pomaga naukowa ciekawość, ale i to, że studenci medycyny są do tego stopniowo przygotowywani.

prof. Lech Chyczewski
prof. Lech Chyczewski

Jemu pomagało powiedzenie: Umarli uczą żywych. Dzięki autopsjom wiele nauczył się nie tylko o tym, jak dana choroba zmienia konkretny narząd, ale i jaki ma wpływ na cały organizm. Według profesora, wizerunek patologów prezentowany w serialach telewizyjnych niewiele ma wspólnego z rzeczywistością. Jedzenie kanapki nad zwłokami w prosektorium? Bzdura - kwituje.

Prof. Chyczewski przyznaje, że widoki w prosektorium są nieraz bardzo brutalne, zwłaszcza, gdy trafiają tam zwłoki zniekształcone. - Ale to już martwy człowiek, który nie cierpi - tłumaczy patolog. - Znacznie cięższą pracę mają lekarze, którzy muszą oznajmić żywemu człowiekowi najgorszą diagnozę, że zostało mu np. miesiąc życia. Albo przekazać rodzicom, że ich dziecko umarło. My to jeszcze mamy bilet ulgowy.

Każdy patolog ma własne przemyślenia na temat śmierci. Często są one wypadkową religii i biologii. Wiadomo, że śmierć jest jedyną pewną rzeczą w życiu. Dla wierzących ogromną pociechą jest perspektywa zmartwychwstania. Dla tych o podejściu naukowym to element niezbędny do zachowania równowagi biologicznej w przyrodzie. Gdyby ludzie nie umierali, światu groziłaby eksplozja demograficzna. W końcu zabrakłoby miejsca dla nowych pokoleń.

- Patolog musi być i trochę biologiem, i filozofem, i humanistą - wylicza prof. Chyczewski. - Gdybym nie był patologiem, wybrałbym psychiatrię. To także dziedzina, która wiąże się z tajemnicą - tajemnicą ludzkiej psychiki, która wciąż jest niezgłębiona.

Julia Szypulska

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.